Jest takie powiedzenie, że biednego na raz na dwa wesela
proszą, chociaż jako tłumaczka nie określałabym się chwilowo mianem biednej (w
znaczeniu ilości roboty). Tym niemniej moja sytuacja wygląda tak, że gdy
podreptałam do Wydawnictwa Jaguar, żeby oddać oryginał The School for Good and Evil (bardzo tam potrzebny), to wyszłam od
razu z drugim tomem, czyli World Without
Princes oraz prośbą, żeby się nim zająć jak najszybciej. Czyli jak tylko
skończę Brunettiego. Przy okazji, trzecia część Szkoły… jest zapowiadana przez autora na lipiec. Bardzo jestem
ciekawa, czy i jak to się u nas przyjmie. Dosłownie kilka dni później dostałam
e-mail z Wydawnictwa, a w nim… The Heir
Kiery Cass. Tak, ten tom, który dopiero ma mieć swoją premierę w USA. W pliku
pdf ostemplowanym znakiem wodnym CONFIDENTIAL, bo oczywiście treść jest na
razie tajna/poufna. To oznacza, że książęta magiczni idą w odstawkę, zaś
książęta niemagiczni wchodzą na tapetę, kiedy tylko uda mi się uporać z tym, co
robię. Na razie tego jeszcze nie przeczytałam, jestem trochę ciekawa, ale nie
chcę się rozpraszać.
Brunetti natomiast, jak prawdziwy dżentelmen, stawia mi
pewien opór. Same wstawki erudycyjne nie są jeszcze takie straszne, chociaż
ostatnio przekopywałam ze trzy pieśni Boskiej
komedii w poszukiwaniu odpowiedniego opisu. Zabawne było także grzebanie w
internecie za jakimś spisem owoców tajemnic różańcowych, potrzebnych mi do
jednej sceny. Najprzejrzyściej opisane znalazłam na blogu, z poglądami którego
– mówiąc najłagodniej – nie bardzo bym się zgadzała. Autor pewnie by nie był
zachwycony, że jego wpis został do takich celów wykorzystany (tym bardziej że
autorka ustami komisarza Brunettiego także wyrażała swój sceptycyzm do tego).
Oczywiście zostaje jeszcze kilka rzeczy do sprawdzenia (w tym to nieszczęsne libretto
Juliusza Cezara; skąd się bierze
libretta oper?!), ale to wszystko pół biedy.
Po pierwsze, autorka wstawia w każdy dialog tysiąc i jeden
wtrąceń tego, co i jak bohaterowie mówią, dodają, gdzie robią pauzy i na co
patrzą. W dodatku nagminnie zaczyna kwestię dialogową od [tu wstaw opis tego, co robi dana osoba] and said:, podczas gdy po
polsku można oczywiście zrobić …powiedział/a:
i przejść do następnej linijki, żeby zacząć kwestię dialogową, ale nie należy z
tym przesadzać, bo się robi sieczka, którą trudno jest płynnie czytać. Przykład? Proszę bardzo:
Pucetti looked at the floor, pressed his lips
together, and said, ‘I’m not sure I like being able to do it, Dottore.’ He
raised his eyes to watch a white-coated woman doctor approach and pass them by,
then looked at Rizzardi. ‘Most people want so much to believe in what others
say that it makes it too easy.’ Then, earnestly, ‘I’m not just saying this, you
know. I really don’t like it that it’s so easy.’ He paused, then added, ‘And
it’s not easy to do it with her. He was her only child.’
To jest wypowiedź tylko jednej osoby; proszę sobie
wyimaginować, jak wygląda pisany w ten sposób dłuższy dialog. W dodatku sam
sens tej wypowiedzi jest dość prosty; to forma i te wszystkie wtrącenia
sprawiają problem – jako tłumaczka powinnam je jakoś oddać, acz nie za cenę
całkowitej nieczytelności tekstu. Trzeba szukać złotego środka.
Podobnie jak w drugiej sprawie przysparzającej mi problemów.
Po polsku istnieją dość surowe zasady dotyczące tego, jak można stosować on/ona
i jej/jego: w skrócie chodzi o to, że musi być jasne, o co/kogo chodzi w danym
momencie. Mniej więcej na zasadzie: Kobieta
podeszła do pięknej klaczy. Jej ciemne oczy spojrzały pytająco na mężczyznę
– tu na przykład nie wiemy, czy to jej
odnosi się do kobiety, czy do klaczy – z zasad gramatyki wychodzi, że musi to
być klacz. Oczywiście czasem można te zasady nagiąć, bo jeśli zamiast klaczy
jest szafa, to można założyć, że czytelnik się domyśli, iż nie szafa miała oczy
(uwaga: nie każdy redaktor zgodzi się z tym, są tacy, którzy takie rzeczy
bezlitośnie tępią). Jeśli angielski jest pod tym względem bardziej liberalny,
to niewiele. Tymczasem Donna Leon bezustannie to miesza: wraca per her/she do osoby sprzed trzech akapitów,
a w obrębie jednego kompletnie się nie przejmuje podaną wyżej zależnością, nie
tylko tam, gdzie chodzi o ludzi i przedmioty, ale nawet tam, gdzie mowa o dwóch
kobietach lub dwóch mężczyznach. To czytelnik ma się z kontekstu domyślić, o
kim w danym momencie jest mowa. Pytanie tylko, co ma z tym zrobić tłumacz:
oddawać ducha oryginału czy też dążyć do poprawności językowej za cenę
poważnego odkształcania tekstu. To zresztą też nie zawsze jest proste, bo
zwykle mam do dyspozycji dość ograniczoną ilość synonimów, które w danej
sytuacji by się sprawdziły.
Mój plan na najbliższe dni jest taki, że muszę jednak raz
jeszcze przeczytać te dwa starsze kryminały, które dostałam od Wydawnictwa Noir
sur Blanc po polsku i tym razem bardzo baczną uwagę zwracać, jak tam jest to
rozwiązane. To dość zabawne uczucie: czytać książkę, ignorując jej treść i
skupiając się na samej strukturze.
Czytając o Twoim pierwszym problemie, natychmiast pomyślałam o "Darze wilka" Anne Rice. Tam także jest mnóstwo wtrąceń i komentarzy co do sposobu wymowy. Mnie to okrutnie przeszkadzało w lekturze, nie wiem, po co autorki się na to decydują.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i owocnej pracy życzę :)
Co do wtrąceń, myślę, że jednak zachowaj oryginalność książki :-)
OdpowiedzUsuńI bierz się szybko do The Heir!
@ libretta oper
OdpowiedzUsuńMoże Karola Stromengera "Przewodnik operowy"?
Pozdrawiam i podziwiam!
Walden2
Każdy wpis na tym blogu jest yjątkowy
OdpowiedzUsuń