Jak widać na załączonym obrazku, Wydawnictwo zaczęło się
chwalić wszem i wobec istnieniem tej książki, przy okazji nieco zmieniając
proponowany przeze mnie tytuł. Przyznam, że mam pewne wątpliwości, jak to
wyjdzie w samym tekście, ale pewnie będę miała okazję o tym w najbliższym
czasie porozmawiać.
Właśnie zakończyłam prace nad drugą częścią przekładu, co
oznacza, że w poniedziałek wszystko to ładnie scalę w jeden plik i wyekspediuję
do Wydawnictwa. Mam też jak najszybciej oddać oryginał, co nie dziwi – poza redakcją
ta książka wymaga składu, czyli z jednej strony poukładania tekstu, a drugiej –
zrobienia tych wszystkich karteczek, tabliczek i innych napisów w tysiącu
czcionek, których jest pełna. Całkiem uczciwie tego nie zazdroszczę. Przy okazji
dowiem się pewnie, co dalej i kiedy to się ma właściwie ukazać. Przy okazji, na stronie zapowiedzi Jaguara znalazłam Próbę
ognia wpisaną na luty, choć przysięgłabym, że jak ją oddawałam, była mowa o
jesieni.
Muszę powiedzieć, że ze Szkoły...
czy też Akademii Dobra i Zła jestem
całkiem zadowolona, acz przydałoby się, żeby to zadowolenie wyraził ktoś poza
mną. Pewność siebie to dobra rzecz, samozachwyt – nieco gorsza. Niemniej jednak
mam wrażenie, że ten tekst jest teraz fajny i z charakterem, że udało mi się
zaingerować w niego na tyle, żeby się to dobrze czytało, ale nie na tyle, żeby
uszkodzić jakoś zamysł autora.
Przy okazji odkryłam, że jednak potrafię sobie radzić z
rymowankami. O ile stanowiący motto wiersz jakoś mi wyszedł od początku, o tyle
w drugiej połowie książki miałam coś, co zalazło mi za skórę. Otóż jest tam
scena, w której słodka dziunia (nie, nie jest to akurat żadna z dwóch
bohaterek) śpiewa słodziutką pioseneczkę. Oczywiście nikt nie każe mi tego
tłumaczyć słowo w słowo, ale pioseneczka ma konkretne przesłanie, które jest
ważne, więc trzeba je jakoś tam zawrzeć. Niby ułatwia życie to, że rymy mogą (a
nawet powinny być) częstochowskie, ale i tak odbijałam się od tej piosenki jak
piłka i byłam już skłonna wypuścić ją w wersji nierymowanej i krzywej, byle
tylko coś tam było.
Znajomy mojej matki od dłuższego czasu pisze sobie całkiem
zgrabne piosenki, dorabiając nowe słowa do istniejących (często popularnych)
melodii. Kiedy rozważałam, czy nie poprosić go o pomoc, zaczęłam się
zastanawiać, czy ta pioseneczka nie dałaby się do czegoś dopasować. Uwaga: nie
wykluczam, że w oryginale autor wzorował ją właśnie na czymś, ale dojście, co
by to mogło być, przekraczało moje możliwości. Kiedy tak się temu przyglądałam
(i myślałam o wszystkich słodkich piosenkach, jakie znam), wyszło mi, że układ
wersów jest w sumie podobny do Gdybym ja
była słoneczkiem na niebie. I eureka! Podśpiewując (fałszywie, bo ja
książki tłumaczę, a nie piosenki śpiewam) sobie wiadomy rytm, bez większego
trudu ułożyłam słowa tak, żeby do niego pasowały – tu szukając synonimu, tam
coś wyrzucając albo dodając. Efekt pewnie nie jest idealny, ale na moje oko
śpiewalny, a biorąc pod uwagę mój brak talentów poetyckich, jestem z siebie
naprawdę dumna.
Teraz tylko czekać, co powie Wydawnictwo, a w międzyczasie
wracać do komisarza Brunettiego, który pewnie, biedak, czuje się już całkiem
porzucony i zaniedbany.
Jest Pani mistrzem w swoim fachu i chylę czoła do podłogi przed tym przekładem. Te wszystkie ZAWSZE i NIGDY i wszystkie aluzje i niuanse odnoszące się do tych słów w książce mistrzowsko to Pani ogarnęła. Brawo brawo i jeszcze raz brawo. Książkę bardzo dobrze się czyta jest płynnie i profesjonalnie.
OdpowiedzUsuń