Zgodnie z umową z wydawnictwem szlifuję pierwsze piętnaście
rozdziałów Szkoły Dobra i Zła w celu
wcześniejszego oddania zanim wezmę się za tłumaczenie reszty. Wydawnictwo
Jaguar wyraziło zgodę na to, żebym ze spolszczaniem poszła tak daleko, jak się
da i prawdę mówiąc, jestem dosyć zadowolona z efektów.
Bohaterki nazywają się teraz Agata i Sofia, co było
najlepszym rozwiązaniem, biorąc pod uwagę, że „Zosia” najzwyczajniej nie
pasowałoby ani do postaci, ani do mojej koncepcji. Poza tym bardzo mi się
podoba, że mogę mieć Beatrycze zamiast Beatrix, bo to idealnie odpowiada tej
bohaterce, a także to, że mogę wykręcać wszystkie imiona, które próbują się źle
odmieniać w taki sposób, żeby odmieniały się dobrze, na przykład obcinając albo
przenosząc „e” z końca.
Ciekawa jestem, czy ktoś zauważy takie detale jak to, że
imprezę nazywaną w oryginale Snow Ball
(„bal śnieżny”, ale też zabawa słowem snowball
– śnieżka) przełożyłam jako „Ośnieżony Bal”, w nadziei wywołania skojarzenia z
leżącą w zimowym lesie kłodą. Nie do końca odpowiada mi natomiast „Most
Połowiczny” i „Zatoka Połowiczna” jako odpowiedniki Halfway Bridge i Halfway Bay,
bo nie do końca oddaje to sens oryginalnej nazwy. Chociaż z drugiej strony, da
się robić coś połowicznie, a to w sumie nawet pasuje. Jeszcze bardziej nie
odpowiada mi to, że wymyślony przeze mnie neologizm „Baśniarz” (jako
odpowiednik Storian) okazał się
neologizmem już raz wymyślonym, w tak właśnie zatytułowanej książce Antonii
Michaelis. Długo się biłam z myślami, co z tym zrobić. Storian to nie byle co, a magiczne pióro spisujące baśnie,
najważniejszy chyba magiczny artefakt w tej książce. Angielskie słowo pochodzi
od story i jest zabawą ze słowem historian, nieprzekładalną na polski o
tyle, że nie mamy takiej ładnej zależności między story (opowieść) a history (historia).
„Baśniarz” jako analogia do „pisarz” oddawała w miarę ładnie sens tego
przedmiotu (szczególnie że jest on obdarzony czymś w rodzaju własnej woli),
ostatecznie więc postanowiłam się nie przejmować. Lepiej zaryzykować, że ktoś
uzna, że to ściągnęłam (jako żywo nie...) niż ładować w tekst jakąś koślawą
pokrakę, do której nie mam przekonania.
Za to wychodzą zabawne rzeczy na gruncie terminologii, że
tak powiem, baśniowej. Teoretycznie Szkoła
Dobra i Zła polega na przerabianiu wielu pomysłów i motywów z klasycznych
baśni. Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej, „materiałem” wyjściowym wcale nie są
klasyczne baśnie, tylko ich uwspółcześnione i przefiltrowane przez amerykańską
popkulturę wersje. Skąd na przykład mam nieustanny problem z powtarzaniem na
okrągło, że czarny charakter musi być brzydki, podczas gdy baśnie (choćby
Grimmów) pełne są zupełnie innych przykładów. Albo z przytaczaniem jako
przykładu szczęśliwej „księżniczki” – małej syrenki, której przeciwniczką była
zła morska wiedźma. W baśni Andersena wiedźma daje syrence tylko to, czego ona
sama chce, bez żadnych haczyków i tekstu drobnym druczkiem, jasno i z góry
informując ją o wszystkich konsekwencjach. Zaś syrenka nie dostaje księcia –
przeciwnie, umiera w dzień jego ślubu z inną, zaś „happy end” polega na tym, że
dzięki swojej miłości dostaje szanse na otrzymanie duszy i osiągnięcie
zbawienia. Tak trochę nijak się to ma do wersji Disneyowskiej, no nie? Tego
rodzaju przykłady można mnożyć, nic więc dziwnego, że krzywię się za każdym
razem, gdy coś takiego znajduję.
Ale to jeszcze tak bardzo mi nie przeszkadza. Gorzej, że
współczesne amerykańskie „baśnie”, przypływające do nas, przyniosły ze sobą
odrobinę zmienione słownictwo. W starszych baśniach, które mam u siebie na
półce, nie ma „czarodziejów”, są tylko „czarownicy”. Są także „dziewice”,
których owszem, używam w przekładzie, z pełną świadomością, że obecnie to brzmi
komicznie i ginekologicznie (znaczy – dla kogo brzmi, dla tego brzmi. Dla mnie
nie). Niezawinionym problemem jest to, że u nas bohater pochodzący z chłopskiej
rodziny (lub też sierota) nazywa się standardowo „Jaś”, podczas gdy angielski
rozróżnia Hansela (tego z bajki Jaś i
Małgosia) i Jacka (tego od magicznej fasoli i olbrzyma). Ale naprawdę
denerwuje mnie zanik słów „królewicz” i „królewna”. We wszystkich starszych
baśniach mamy królewiczów i królewny: królewnę Śnieżkę, śpiącą królewnę i tak
dalej. Tymczasem z Ameryki, w dużej mierze razem z Disneyem, wlały się „książęta”
i „księżniczki”. Nie zachwyca mnie to, ale w tym przypadku się poddałam. Tam,
gdzie mowa o konkretnej baśniowej postaci (typu królewna Śnieżka) zostawiam
królewnę, ale tam, gdzie jest to coś w rodzaju ogólnego terminu, wrzucam już
książąt i księżniczki.
Oczywiście zobaczymy jeszcze, co na to wszystko powie
wydawnictwo.
Uwielbiam Twój styl pisania.
OdpowiedzUsuń