Skoro już po n+1 miesiącach powracam do pisania bloga,
wypadałoby zacząć od wytłumaczenia, dlaczego nie pisałam nic o tłumaczeniu
drugiego tomu Akademii Dobra i Zła, a
potem nadgonić to, co mam do napisania o trzecim tomie, który mam na
warsztacie. Nic nie poradzę jednak na to, że zakochałam się gwałtowną miłością
w książce, której istnienie odkryłam zaledwie wczoraj i którą, wykorzystawszy
kompatybilność geograficzną z Muzeum i Instytutem Zoologii PAN, natychmiast
nabyłam. Książka jest ciężka, pełna umiarkowanie czytelnych tabelek (strona
edycyjna pozostawia sporo do życzenia) i nosi tytuł – jak widać obok – Polskie nazewnictwo ssaków świata. W
środku zaś… W środku zawiera same cuda, takie jak zbójnik szarobrzuchy, zjawa
płowa, nibylis siwy czy myszor ochrowobrzuchy. Zawiera także kawię domową
(świnka morska), krokutę cętkowaną (hiena cętkowana) oraz amfitrytę lamparcią
(lampart morski). Niespecjalnie mnie dziwi, że sądząc po dyskusji na Wikipedii,
jej redaktorzy przeżyli zbiorowe zwieszenie.
Już raz pisałam o tym, jak zbudowane są nazwy gatunkowe,
pozostaje więc odesłać do stosownego wpisu, żeby się nie powtarzać. Teraz zajmę
się inną sprawą, a mianowicie: skąd się biorą takie cuda jak w powyższym
akapicie. Zazwyczaj każdy laik potraktowany nibylisem czy innym myszoryjkiem
zawyje odruchowo „nie można tego nazwać jakoś po ludzku”? A po namyśle doda „i
komu przeszkadza świnka morska?!”. W języku zakorzenione są tak zwane nazwy
zwyczajowe i tłumacz musi to brać pod uwagę. Trudno, by jego bohater wzdychał
do bohaterki „Ach, pójdź ze mną pod tę robinię akacjową!”. Pytanie jednak, co
zrobić, jeśli dana roślina / zwierzę / minerał nie ma polskiej nazwy? Dlaczego?
Ano dlatego, że po prostu w Polsce nie występuje, nie było w oczywisty sposób
znane (jak lew czy palma kokosowa) i nikt nie zawracał sobie głowy, żeby to „jakoś”
ponazywać. W takich przypadkach pozostaje albo użycie nazwy łacińskiej
(prawidłowe, ale mordercze dla przekładu literackiego), albo wymyślenie własnej
nazwy polskiej, zwykle w oparciu o angielską (ryzykowne i zdecydowanie zła
praktyka), albo też jakieś ominięcie problemu (skomplikowane i wymaga wiedzy
biologicznej). Dlatego słownik przypisujący jakieś – jakiekolwiek! – polskie nazwy
zwierzętom, które ich wcześniej nie miały, to dla mnie cudowna zabawka.
Powiedzmy sobie otwarcie, że nie zawsze jest to możliwe i
wykonalne. Gatunków ssaków jest około 5500, czyli w gruncie rzeczy
bardzo mało. Najliczniejsza grupa zwierząt, owady, ma opisany tak coś z milion
gatunków, a szacuje się, że w sumie jest ich jakoś tak między 5 a 30 milionów.
W porównaniu z tym roślin mamy „tylko” ponad 300 tysięcy, ale nadal wymyślenie
dla każdej z nich niepowtarzalnej nazwy wydaje się zadaniem niewykonalnym. Nie mówiąc
o tym, że jest to syzyfowa praca, bo co chwila trzeba by coś zmieniać.
Jak to zmieniać? To naukowcy nie wiedzą, czy jakiś gatunek
istnieje? A może zakrywają odkryte gatunki i odkrywają na nowo, jak im się
nudzi? Tu wkraczamy na teren systematyki, która odpowiada za to, że Polskie nazewnictwo ssaków świata
zawiera mysz, myszaka, myszarka, myszarkę, myszatkę, myszeczkę, myszkę,
myszkówkę, myszogonka, myszora, myszowika i myszówkę, a i tak pominęłam całe
mnóstwo myszocośtam, nie wspominając o cośtammyszach. Podstawowym problemem
systematyki jest to, że nie ma czegoś takiego jak „gatunek”. To coś, co się
wyróżnia na podstawie pewnych cech, żeby ludziom było wygodniej. W rezultacie
zdarza się, że gatunek zostaje podzielony na dwa, bo dokładniejsze badania
wykazują, że to, co uważaliśmy za podgatunki, wcale takie znowu pokrewne nie
jest. Bywa też odwrotnie, bo fajnie jest opisać nowy gatunek i zapisać się w
historii biologii, ale potem przychodzi rewizja i z dwóch gatunków robi się
jeden. Załóżmy jednak optymistycznie, że w przypadku ssaków podział na gatunki,
z małymi wyjątkami, jest w miarę jasny (to nie to, co rośliny...).
Tyle tylko, że nazwa oficjalna powinna być dwuczłonowa,
czyli składać się z nazwy rodzaju i nazwy gatunku. Natomiast rodzaj powinien być niepowtarzalny i przypisany do wszystkich gatunków, czyli jeśli zmieniamy rodzaj (a one są bezustannie dzielone, mnożone, dodawane i odejmowane - nie dam zresztą głowy, czy jakichś bardziej zaawansowanych działań też się na nich nie wykonuje), to automatycznie musimy zmienić wszystkie należące do niego gatunki. Jeśli rozdzielimy na przykład rodzaje Mus i Apodemus, to przedstawiciele obu nie mogą się nazywać myszami. Stąd właśnie myszarki. Do tej pory w nazewnictwie
ssaków panował pod tym względem okropny bałagan, wynikający z istnienia całego mnóstwa
nazw zwyczajowych. W efekcie były gatunki o nazwach jednoczłonowych (wilk, lis),
były też nazwy dwuczłonowe, ale stosowane do wielu różnych rodzajów (np. mysz,
foka czy kangur), a zdarzały się też przypadki, gdy tę samą nazwę „rodzajową”
dostawały stworzenia niemające ze sobą nic wspólnego – np. lampart i lampart
morski. W teorii szło się w tym jakoś połapać, w praktyce było to paskudnie
mylące, szczególnie w tekstach popularnonaukowych (naukowe podpierają się
łacińskimi nazwami, więc im łatwiej). Rozumiem, że można się zżymać na „weddelkę”
(foka Weddela), ale skoro to zupełnie inny rodzaj niż foka jako taka, to czemu
tego jasno nie określić? Przemianowanie świnki morskiej czy lamparta morskiego
ma też dużo sensu, bo ani ze świniami, ani z lampartami związków tu nie ma, a w
dodatku rodzaj „świnka” też da się wykorzystać gdzie indziej i w lepszym celu. Nowe
nazewnictwo, chociaż czasem przerażające, czasem komiczne (pytanie, na ile
niezamierzenie – naukowcy też mają poczucie humoru), bardzo ładnie to wszystko
porządkuje.
Do czego może się przydać tłumaczowi? Będę szczera: część
tych nazw będzie pewnie funkcjonować tylko w literaturze przedmiotu, tak jak w
botanice knieć błotna czy mniszek lekarski. Nikt nie zabroni używania nazw
zwyczajowych, w szczególności tam, gdzie są one od lat ugruntowane. Jednak z
drugiej strony pozwoli rozdzielić nazwy tam, gdzie angielski ma odrębne słowa
na różne gatunki (na przykład amerykańskie), a polski używa tylko bardzo
ogólnego określenia. Wreszcie lepiej już użyć nazwy dziwacznej niż nie mieć
żadnej do wykorzystania…
Słownik ma też indeks nazw angielskich, więc stanowi tym
bardziej przyzwoitą pomoc naukowo-translatorską. Jest też, jak wspominałam,
mało czytelny, ciężki i pewnie umiarkowanie atrakcyjny do czytania, co nie
zmienia faktu, że na razie otwieram go w losowych miejscach i praktycznie za
każdym razem znajduję jakąś perełkę.
Kuman wąskosmugi. Rybołapek samotny. Ślepuszonka kirgiska. O.
A to jest chyba trochę odwrotny trend, niż w ornitoogii. Tam obserwowałam dążenie naukowców do tego, żeby używać tylko jednoczłonowych nazw popularnych (bogatka zamiast sikorka bogatka, płomykówka zamiast sowy płomykówki idt.) - przynajmniej tak było, kiedy pisałam magisterkę, czyli już ładnych parę lat temu.
OdpowiedzUsuńA co do nazw polskich dla gatunków roślin i owadów (małych ssaków pewnie też) w przekładzie, to szczerze mówiąc, wątpię, żeby statystyczny czytelnik zwracał na to uwagę. Pomijając takie przypadki, jak opisywane gdzieś tu na blogu Święto Leszcza, czytelnikowi wystarczy, kiedy mu się napisze o chrząszczu, myszy/gryzoniu czy tam innej trawie...
I jak sobie panowie z PANu chcą, to niech hodują Kawie domowe. Ja sobie będę trzymać świnki morskie, o.
Bardzo zabawny wpis, a i nazwy jakie znajdujesz to naprawdę cudeńka. Próbuję sobie teraz wyobrazić jak może wyglądać ślepuszonka kirgiska i później skonfrontuję to z rzeczywistością (o ile Wujek Google będzie coś takiego wiedział).
OdpowiedzUsuńO wygląda trochę tak (nie znalazłem zdjęcia ślepuszonki kirigiskiej, na wiki jest jej kuzynka)
https://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%9Alepuszonka
A dlaczego to, że weddelka przynależy do innego rodzaju niż foka nie przeszkadza Anglikom, Niemcom czy innym nacjom wciąż nazywać ją foką. Zmiany w systematyce ssaków choć były potrzebne, to nie tak głębokie i koszmarne. Wystarczyło ponazywać te gatunki, które w jęz. polskim ich nie miały, do tego mając wzgląd na wcześniejsze nazewnictwo i ewentualnie wprowadzić kilka kosmetycznych zmian. To jest rewolucja i do tego nieudana. Specjalnie chyba autorzy zaznaczyli jakie śmieszne mogą być nazwy w języku polskim, żeby uprzedzić Czytelników. Tyle, że to nie kabareton, a weddelka to wcale nie największy grzeszek autorów. Lodofoka, fokowąs, szablogrzbiet waleniożerny, bawolec (uwaga!) esowatorogi, dziobowal, tropikowal i cała masa zdrobnień, pogrubień i udziwnień nazw wyjściowych dała w rezultacie "gabinet osobliwości". Rozumiem, że jako tłumaczkę bawią panią te cudeńka, ale wśród osób związanych z tematem - z tego co się orientuję - entuzjazmu te słowo-twory nie wzbudziły.
OdpowiedzUsuń