Zgodnie z pogróżkami, materiału na porządny wpis na razie
nie mam. Kończę opracowywać Trial by Fire,
przy którym zrobiłam sobie paskudną krzywdę, czytając równolegle książkę, którą
naprawdę chciałabym przetłumaczyć – ale to temat na kiedy indziej. Rozważałam przekład
tytułu, bo wprawdzie jest on prosty – Próba
ognia – ale nie będzie tak ładnie pasował do tytułów dalszych części (tych
nienapisanych): Trail of Tears i Traitor’s Pyre. Ostatecznie doszłam
jednak do wniosku, że nie warto przekombinować, tym bardziej, że polscy
czytelnicy zdecydowanie wolą jak najdokładniejsze tłumaczenie tytułu.
Ostatecznie nawet na Rywalki sporo
osób mówi Selekcja, chociaż nie tylko
nie użyłam tego słowa w tytule, ale nawet nie pojawiło się ono w samym
przekładzie.
Skoro o Rywalkach mowa,
wydawnictwo Jaguar udostępniło zapowiedzi wydania kolejnych części, czyli Królowej i Faworytki razem oraz tego tajemniczego „czwartego tomu”, The Heir (jak sądzę: Następczyni, ale tu jeszcze nie jestem
pewna). Ja muszę czekać, aż one wyjdą, żeby je zacząć tłumaczyć (to nie jest
tak absurdalne, jak brzmi – przy Błękitnokrwistych
zdarzało się, że dostawałam tekst do przekładu przed amerykańską premierą
danego tomu), ale to nie znaczy, że się nudzę.
Tym razem mam na warsztacie propozycję z zupełnie innego
wydawnictwa: dla Noir sur Blanc tłumaczę kolejny kryminał Donny Leon z cyklu o
komisarzu Brunettim, zatytułowany The
Golden Egg, czyli Złote jajo. W
zasadzie nie muszę się z nim spieszyć, bo data wydania jest przewidywana na
początek 2016 roku, ale skoro mam chwilę czasu, to idę z tym do przodu. Dziwnie
się tłumaczy coś takiego i to z kilku powodów.
Powód pierwszy jest taki, że jest to książka odbiegająca
daleko od literatury młodzieżowej. Teoretycznie ten cykl to kryminały,
praktycznie w dużej części koncentrują się na piętnowaniu rozmaitych przejawów
spodlenia tego świata: od korupcji po konsumpcjonizm i od rasizmu po upadek
kultury, ze wszystkim innym po drodze. Wszystkie te wywody pisane są długimi
zdaniami, wprawdzie dość przejrzystymi, ale nie zawsze łatwymi do oddania. Do tego,
jako że książka jest dla czytelnika dorosłego i wyrobionego, wymaga znacznie „wyższego”
stylu i trudniejszych słów. O ile tłumaczenie literatury Young Adult przypomina
(jeśli mam szczęście i trafi się coś niezłego stylistycznie) plotkowanie ze
znajomymi, o tyle Złote jajo jest jak
herbatka u szacownej ciotki lub spotkanie z ważną osobą. Trzeba się miło uśmiechać,
ale uważać na każde słowo i pilnować, żeby wyrażać swoje myśli w sposób
przejrzysty, a inteligentny.
Powód drugi jest taki, że Złote jajo rozgrywa się – tak jak wszystkie książki z tego cyklu –
w Wenecji, a bohaterem jest komisarz z tamtejszej policji. Sama autorka,
Amerykanka, także mieszka w Wenecji od trzydziestu lat (pracuje na uczelni),
więc realia zna bardzo dobrze. Ma także skłonności do nadziewania tekstu „włoszczyzną”,
czyli włoskimi słowami nawet tam, gdzie można by użyć angielskich – na przykład
do bohatera zwracają się commissario
i tak dalej. Ma to pewne zalety – na przykład używanie signor/signora bardzo ułatwia zorientowanie się, gdzie należy
zastosować formę pan/pani, a gdzie „ty” (to stały problem przekładów z angielskiego).
Ma też wady, polegające na wplataniu nieodmiennych słów w nielubiący tego język
polski. Na razie idzie mi to jednak sprawniej niż przypuszczałam na początku.
Trzeci zaś powód jest taki, iż wstępuję tutaj w cudze buty. I
to jest mój główny powód do niepokoju. Tych „Brunettich” wydano już u nas dużo;
cykl nie ma stałego tłumacza, tylko kilku, jednak należy zakładać, że tak
staranne wydawnictwo pilnuje jednolitości tekstu. Oczywiście wiadomo, że każdy
przekład jest inny i że w zasadzie to też trochę zmartwienie redaktora, ale
ponieważ to w zasadzie moja pierwsza książka dla nich, nic dziwnego, że zależy
mi, żeby wypadła jak najlepiej. Dostałam dwa inne kryminały z tego cyklu po
polsku i przeczytałam je uważnie i dość zabawnie – nie obchodziło mnie, kto
zabił i dlaczego, za to maniakalnie notowałam, która z postaci drugoplanowych
mówi bohaterowi „ty”, a która „panie komisarzu”, jak są traktowane te wtręty i
jak się zapisuje i nazywa różne powtarzające się rzeczy. Jak łatwo zgadnąć, nie
przewidziałam wszystkiego i już wiem, że po skończeniu przekładu przeczytam je
jeszcze raz, z równą drobiazgowością. Staram się też dostosowywać styl,
aczkolwiek to bywa trudne: tamten tłumacz ma skłonności do zaczynania zdań od „lecz”,
mnie to nie chce przejść przez klawiaturę. Ale udało mi się raz i drugi użyć „rzekł”,
więc i tak jest dobrze.
Hm, a właściwie jak wygląda kwestia tłumaczenia wtrętów z języków trzecich? Dla mnie logicznym byłoby zostawienie tej całej włoszczyzny po włosku, w końcu jest to taki sam obcy język i dla Polaka, i dla Amerykanina. Czy są jakieś standardy, albo, bo ja wiem, "umowa społeczna" tłumaczy w tej sprawie?
OdpowiedzUsuńZwykle zasada jest taka, że jeśli jest to wtręt obcy dla języka, z którego jest przekładana książka, to się go zostawia. Tak też było robione w tym przypadku i tego się trzymam. Ale czasem można od tego odejść, jeśli są dobre powody - na przykład akurat w tym momencie bardzo potrzebuję odmiany, wtedy jednorazowo używam jednak polskiego słowa.
Usuń