Gdy ktoś zadaje mi takie pytanie, w odpowiedzi z reguły
słyszy listę rzeczy, które naprawdę by mi się przydały, a których sobie tak po
prostu nie kupię. Lista jest zmienna, ale regularnie trafiają na nią żywy
informatyk (najlepiej dwóch), zdolny grafik (ze specjalnością w layoutach stron
internetowych), sensowny reklamodawca i jakaś fajna książka do przetłumaczenia.
Jako że tylko ten ostatni punkt pasuje do tematyki bloga, postaram się odrobinę
rozwinąć tę kwestię. Co tłumaczka chciałaby przetłumaczyć, gdyby ktoś dał jej
wolną rękę i dużo czasu?
Dlaczego tłumaczka
nie chciałaby tłumaczyć Pratchetta?
Kiedy mówię o książkach, jakie chciałabym przełożyć, to
nazwisko pada domyślnie jako pierwsze z ust (klawiatur) moich znajomych. Nic
dziwnego. Książki Pratchetta są z jednej strony dziko popularne, z drugiej
wyjątkowo dobre (co nie zawsze idzie w parze), a z trzeciej – oferują
tłumaczowi komplet wyzwań. Szczerze mówiąc, nigdy nie myślałam o tym, że
chciałabym je tłumaczyć i to nawet nie dlatego, że nie zrobiłabym tego tak
dobrze, jak Piotr Cholewa. Po prostu jestem tłumaczką, ale też czytelniczką –
więc jeśli mam do czynienia z przekładem bardzo dobrym, przekładem, który mnie
całkowicie satysfakcjonuje, nie czuję potrzeby robienia tego inaczej tylko po to,
żeby koniecznie zrobić to samodzielnie.
Nie umiem powiedzieć, jaki byłby mój przekład Pratchetta,
poza tym, że na pewno inny. Dlatego, żeby takie tłumaczenie miało sens, Piotr
Cholewa (z góry przepraszam) musiałby nie istnieć albo przynajmniej nie dotknąć
się do tego cyklu. Tak jak pisałam wcześniej, większość czytelników „przyjmuje”
jako właściwy pierwszy poznany przekład i każdą nową wersję ogląda wyłącznie
pod kątem podobieństwa. Dlatego mój przekład nie byłby „dobry”, bo byłby
zupełnie inny, względnie – byłby starannie spreparowaną podróbką stylu Cholewy,
co pewnie też by się w tym przypadku nie udało. Dlatego zostawmy mistrza
Pratchetta w spokoju, podobnie jak całe stosy klasyki, którą uwielbiam i której
nie chciałabym zmieniać ani o słowo.
Poza tym część tego, co mnie zachwyca, nie jest w oryginale
po angielsku – dlatego przekłady Michaela Endego czy Astrid Lindgren mogłabym
najwyżej redagować, a to, umówmy się, nie to samo. Chociaż przyznam, że
korciłaby mnie redakcja japońskiej powieści z nurtu light novel (dla niewtajemniczonych – taka książka dla młodzieży z
obrazkami, ale nie komiks, tylko książka). Przede wszystkim dlatego, że mam
bardzo, bardzo niską opinię o ich wartości literackiej i jestem ciekawa, czy
udałoby mi się z tego coś dobrego zrobić.
Nie jestem dobra w robieniu list, więc kiedy zaczęłam się
zastanawiać na tym, co naprawdę miałabym ochotę przetłumaczyć, wymyśliłam tylko
pięć punktów... Ale nie pięć książek, jak zaraz zobaczycie. Cechą wspólną
pozycji na liście, poza tym, że je po prostu lubię, jest też to, że to są
prawdziwe książki, oferujące prawdziwe wyzwanie. To nie są produkty zaliczonego
z wyróżnieniem kursu pisania kreatywnego, składające się z szeregu scen
układających się w zadaną fabułę. Każda jest całością kompozycyjną i wymaga od
tłumaczki odpowiedniego szacunku.
5. Sarah Rees
Brennan: The Demon Lexicon
Tę brytyjską autorkę poznałam, kiedy miałam mocno dość
wszystkiego, więc pracowałam cichutko, oglądałam anime, a przyjaciółka karmiła
mnie fanfikami do Harry’ego Pottera. Jej teksty – w objętości od opowiadania do
praktycznie pełnowymiarowej książki – przykuły moją uwagę. Nie tylko były
dobrze napisane literacko, ale też (te najlepsze) wyjątkowo składne i
pozbierane fabularnie, co w świecie fanfików stanowi rzadkość. Poza tym jej
sposób prezentowania postaci i wydarzeń, z lekko złośliwym poczuciem humoru,
nie taplający się w dramatyczności (nawet w przypadku rzeczy, którym bardzo
daleko było do komedii) wyjątkowo mi pasował. Miałam poczucie, że to styl,
który dobrze by mi leżał w przekładzie i który potrafiłabym „wyszlifować” tak,
że naprawdę by błyszczał.
The Demon Lexicon,
jej debiutancka trylogia, ma wszystkie te zalety. To pozycja najbardziej
zbliżona do tego, co tłumaczę zazwyczaj dla Jaguara, tylko brakuje w niej
wszystkich tych elementów, które sprawiają, że mam ochotę pogryźć klawiaturę
przy opisie jego ach-ależ-cudownej klaty czy jej ależ-wcale-niezasłużonej
popularności i geniuszu. Co zapewne sprawia, że nikt się tym nie zainteresuje,
a szkoda, bo chociaż literaturą ambitną bym tego nie nazwała, jest to wyjątkowo
udane czytadło. I zawiera demony, magię i diabli wiedzą, co jeszcze.
Czemu tego nie
przetłumaczę? Cóż, zapewne dlatego, że karma mnie nie lubi. Obiektywne
powody w tym przypadku nie istnieją, poza tym, że nikt nie uważa, że to by się
dobrze sprzedało. A patrząc na to, co się dobrze sprzedaje, obawiam się, że coś
może być w takim rozumowaniu.
4. L. Frank Baum
i/lub Ruth Plumly Thompson: Oz
Jak pewnie część osób wie, po polsku ukazało się pięć tomów
z cyklu poświęconego krainie Oz. Jak może nie wszyscy wiedzą, L. Frank Baum
książek w tym cyklu napisał czternaście (nie licząc opowiadań, sztuk i innych
drobiazgów), z czego ostatnią opublikowano już po jego śmierci. Dalej cykl
został przejęty przez innych autorów, z których najbardziej płodna była Ruth
Plumly Thompson, mająca na koncie... Dziewiętnaście tomów.
Kraina Oz zachwyca przede wszystkim dzięki zupełnie
obłąkańczej wyobraźni jej autora. To coś niesamowitego, do czego obecne
powieści, zwykle zamknięte w kręgu „tolkienowskiego” bestiariusza wzbogaconego
pomysłami z różnych systemów RPG, nawet nie są w stanie podskoczyć. Bardzo,
bardzo bladym echem może być wydany w Polsce cykl Xanth Piersa Anthony’ego. Ale to naprawdę nic – gdybym miała do
czegoś te książki porównać, to (przy całej niestosowności) byłyby to chyba
obrazy Boscha, pełne przedziwnych detali. Położyć na tym ręce, spróbować
znaleźć polskie odpowiedniki dla tych wszystkich przedziwnych stworzeń i
koncepcji – to byłoby niesamowite doświadczenie.
Czemu tego nie
przetłumaczę? Powód, dla którego nie wydano w Polsce dalszych tomów (zaś
adaptacje filmowe rzadko wychodzą poza Czarnoksiężnika
ze Szmaragdowego Grodu) jest dość prosty: te książki się nie nadają do
czytania. Nie chodzi o to, że są stare, bo czytywałam jeszcze starsze. Chodzi o
to, że Baum w większości przypadków zupełnie nie radził sobie z prowadzeniem
fabuły, składającej się z ciągu wydarzeń i pozbawionej zarówno logiki, jak i
jakiejś wynikającej z akcji kulminacji. O rozwoju postaci w ogóle nie ma co
mówić, zresztą zwykle w danej książce było ich zbyt dużo, a część służyła tylko
temu, by zostać efektownie wprowadzona, bo potem do końca podążała w milczeniu
za innymi. Do tego kraina Oz była kompletnie sprzeczna wewnętrznie, a spora
część późniejszych pomysłów zakrawała o horror, nie o powieść dla dzieci.
Przykład? W krainie Oz nikt się nie starzeje i nie może umrzeć. To znaczy, że
niemowlaki na zawsze zostają niemowlakami (którymi były w momencie, gdy na
krainę rzucono magiczne zaklęcie), zaś osoba pokrojona na kawałki odczuwa
pewien dyskomfort, ale jest jak najbardziej żywa. Brrr! Książki Thompson są już
zdecydowanie bardziej przyjazne, pozbawione takiej makabry, ale też – nie
czarujmy się – ani w połowie tak pomysłowe. Zaś ich fabuła jest wprawdzie
spójna, ale często dość błaha i nieciekawa, tłukąca w nieskończoność temat
księcia ratującego swoje państewko (leżące gdzieś w granicach krainy Oz). Nikt
tego nie wyda i w tym przypadku nawet się specjalnie nie dziwię.
3. Dick Francis:
cokolwiek
Dick Francis to autor brytyjski, który pisał głównie
powieści na pograniczu kryminału i sensacji, zazwyczaj dotykające mniej lub
bardziej tematyki wyścigów konnych. Nie wszystkie (machnął ich
kilkadziesiąt...) podobały mi się tak samo, ale tych, które lubiłam, jest za
dużo, żeby je wymieniać. Zalet mają całe mnóstwo. Po pierwsze, Francis sam był
dżokejem i po prostu widać, że wie, o czym pisze. To nie są romantyczne
opowiastki dla panienek zakochanych w ślicznych konikach, to uczciwe książki
pokazujące kawałek czegoś, co mogło istnieć naprawdę (i pewnie istniało). Nawet
gdy odchodził od tematyki hippicznej, zwykle pisał o tym, na czym się znał (był
też m.in. pilotem samolotów), albo przynajmniej zgłębiał temat tak, że nie
odczuwało się absolutnie żadnych zgrzytów.
Wadą (dla tłumaczki) tych książek byłoby to, że są pisane w
pierwszej osobie, a narratorem jest zawsze facet, ale do tego umiem się szybko
przyzwyczaić. Nie z każdą z nich umiałabym sobie dać radę, bo na przykład ta o
bukmacherze i zakładach jest w większości nieprzekładalna (polskie zakłady na
wyścigach działają inaczej niż brytyjskie i większość rzeczy w ogóle nie ma
nazw po polsku), a na myśl o tej o prawniku zimno mi się robi. Ale w znakomitej
większości przypadków mam poczucie, że zrobiłabym przy tych książkach dobrą
robotę i że to jest coś, co naprawdę mogłoby się podobać. Sprawnie napisane,
nie za ciężkie, nie za długie – takie w sam raz do poczytania. Do tego byłoby
to wyzwanie, zarówno terminologiczne, jak i językowe (bo na przykład duża część
tytułów to gra słów).
Czemu tego nie
przetłumaczę? Ponieważ po polsku wydano całe mnóstwo powieści Francisa,
które łączy to, że są przetłumaczone od marnie do beznadziejnie. Tak naprawdę,
gdy zetknęłam się z nim po raz pierwszy, właśnie w polskiej wersji, nie zrobił
na mnie wrażenia – doceniłam go dopiero, gdy poczytałam oryginały i przekonałam
się, o ile są one lepsze. Po prostu u nas dawano je często przypadkowym osobom
(spora część jego książek została wydana przez jakieś efemeryczne wydawnictwa),
które o wyścigach i koniach nie miały pojęcia, więc tłumaczyły to jak zwykłą
pulpę zalegającą potem w tanich książkach, zarzynając przy okazji cały humor i
lekkość oryginału. To z kolei sprawia, że po pierwsze, Dick Francis ma u nas
opinię autora literatury marnej, a po drugie – nikt nie zapłaci drugi raz za
przekład czegoś, co jest już na rynku, szczególnie jeśli mówimy o lekkiej
literaturze rozrywkowej.
2. Diana Wynne Jones:
cokolwiek (byle nie The Time of the Ghost)
Jakiś czas temu postanowiłam sobie odświeżyć Ruchomy zamek Hauru, dla odmiany w
oryginale, i przypomnieć może przy okazji Chrestomanciego.
Wtedy dopiero zorientowałam się, że Diana Wynne Jones napisała jeszcze mnóstwo
innych książek i że wpadłam jak śliwka w kompot. Jej książki są naprawdę
niezwykłe, chociaż troszeczkę inne od większości tego, co czytam. Nie umiem
tego nazwać, ale początkowo miałam wrażenie, że ich fabuła jest, bo ja wiem –
niedokończona. Aż zorientowałam się, że taka ma być – każda powieść pokazuje
maleńki wycinek danego świata i to normalne, że zostają różne rzeczy
niedopowiedziane lub niezakończone. Ba, tak właśnie powinno być – jeśli
wszystko da się zamknąć i pozamiatać, to znaczy, że świat w książce jest
okropnie ubogi i skonstruowany tylko na potrzeby scenariusza. Tu zachwyca mnie
wszystko: niedoskonałe postaci, niesamowicie pokazywana magia, organicznie
wrośnięta w ten świat, a nie narzucona jak warstewka zastępująca technologię i
oferująca kolorowe fajerwerki. To, jak pokazuje śmierć postaci, jak nic nie
jest jednoznaczne i jednowymiarowe. Niezwykła pomysłowość. No i klimat.
Kilka jej książek jest dość ponurych (ze szczególnym
uwzględnieniem The Time of the Ghost,
chociaż Homeward Bounders niewiele
brakuje). Wszystkie co do sztuki oferują tłumaczce wyzwań pod dostatkiem.
Piekliłam się na autorów używających słów niezgodnie z przeznaczeniem – pani
Jones tego nie robi. O nie, ona wyciąga ze słów nowe znaczenia, idealnie do
nich pasujące, ale zupełnie upiorne w przekładzie. Bawi się treścią, celowo
kamuflując w narracji płeć postaci. Opiera cały ważny kawałek historii na tym,
że bohaterowie uznają, że „you are...” odnosi się do nich obojga, podczas gdy
chodzi tylko o jedno z nich. Nazywa poszczególne części książki: NEW HERO, NOW HERE, WHERE NOW?, NOWHERE
– i ma to ścisły związek z fabułą. Ja nie mówię, że to byłoby proste, ale to są
wyzwania, z którymi bym się z przyjemnością zmierzyła.
Nie jestem zachwycona akurat Chrestomancim (cykl był pisany na przestrzeni długiego czasu i moim
zdaniem trochę się rozłazi koncepcyjnie), ale już Ruchomy zamek Howla (zapomnijmy o tym potworku, spłodzonym przez
dystrybutora filmu i powtórzonym przez wydawcę) zasługiwałby na lepsze wydanie
– bo niestety Amber nie jest gwarancją jakości. Pierwszy tom został przetłumaczony
nijako, drugi (Zamek w chmurach)
marnie, a trzeci – wcale się nie ukazał. Wyszedł jeszcze Spisek w krainie czarów (co za tytuł... wymysł polskiego wydawcy) i
to będzie chyba wszystko. Dlatego z przyjemnością powitałabym każdą jej
książkę, ale gdybym naprawdę, ale to naprawdę mogła wybierać, zdecydowałabym
się na tetralogię Dalemark: Cart and Cwidder, Drowned Ammet, The Spellcoats,
The Crown of Dalemark. Pierwszy tom
jest fascynujący. Drugi jest fascynujący i intrygujący. Trzeci jest fascynujący,
intrygujący i magiczny. A czwarty wiąże wydarzenia z trzech poprzednich,
rozgrywające się w różnym czasie i z udziałem różnych bohaterów, w całość. To
był jeden z tych przypadków, kiedy czytałam jak najszybciej, żeby wchłonąć te
książki, a jednocześnie czułam żal, że nie przeczytam ich już nigdy po raz
pierwszy.
Czemu tego nie
przetłumaczę? Bo nie zawierają a) zupełnie zwyczajnej i całkiem przypadkowo
przepięknej i wszechstronnie uzdolnionej bohaterki; b) bohaterów pięknych jako
te greckie posągi, doskonałych pod każdym względem i lecących na ww. bohaterkę jak
pociski samonaprowadzające; c) nie zostało napisane przez amerykańską autorkę
po kursie pisania kreatywnego. (Tak, jestem zdania, że kursy pisania
kreatywnego odpowiadają także za efekt cieplarniany, światową recesję, plagę meszek, system USOS na Uniwersytecie Warszawskim oraz za trąbę powietrzną, która
skosiła kilka lat temu spory kawałek Borów Tucholskich).
1. Richard Dawkins: The Ancestor’s Tale: A Pilgrimage to the
Dawn of Life
Przeciętnemu zjadaczowi popkultury Richard Dawkins kojarzy
się głównie z antyreligijnymi publikacjami i debatami, które przypięły mu łatkę
ateistycznego bojownika-oszołoma. Szczerze mówiąc, to mnie nie interesuje,
ponieważ do tej pory pamiętam, jak piorunujące wrażenie zrobił na mnie
przeczytany jeszcze w liceum Ślepy
zegarmistrz. Potem przyszły Samolubny
gen, Fenotyp rozszerzony, Wspinaczka na szczyt nieprawdopodobieństwa...
Książki opowiadające o ewolucji i doborze naturalnym, w treści popularnonaukowe
(z naciskiem na naukowość – wymagają pewnej wiedzy do zrozumienia), w formie
pomysłowe i pełne polotu.
Jeśli to możliwe, The
Ancestor’s Tale jeszcze je przewyższa. Opasła kniga, nabyta przeze mnie,
szczerze mówiąc, trochę przypadkiem, okazała się niesamowitą lekturą. Koncept
jest prosty: zamiast tak jak wszystkie książki opisywać ewolucję „od początku
do końca”, autor proponuje swoistą pielgrzymkę w przeszłość, w której kolejne
punkty wyznaczają ewolucyjne „spotkania”, czyli punkty, gdzie rozchodziły się
ścieżki ewolucji – najpierw człowieka z innymi hominidami, potem z szympansem –
i tak coraz większy pochód zmierza tam, gdzie w mrokach dziejów niewiele już
wiadomo o kolejności wyodrębniania się poszczególnych grup, ale można snuć
fascynujące spekulacje. Przy okazji kolejnych „spotkań” omawiane są też
taksony, które poszły tą inną ścieżką w ewolucji, a na ich przykładzie autor
przybliża najrozmaitsze zagadnienia ewolucyjne. Czyta się to naprawdę z
zapartym tchem, nie jak książkę popularnonaukową, tylko jak powieść, w czym
pomaga pełen dygresji i ciekawostek tok narracji.
Czemu tego nie
przetłumaczę? Szczerze powiem, że byłoby to zupełnie nieprawdopodobne
wyzwanie. Jestem z wykształcenia biologiem, nie specjalizowałam się w
ewolucjonizmie, ale zawsze mnie on interesował, więc podstawy potrzebne do
ruszenia takiego tekstu mam. Na pewno jednak jest to coś, co wymagałoby
współpracy sztabu specjalistów i konsultantów, inaczej to po prostu niemożliwe.
No i nie czarujmy się: kto dałby coś tak ważnego tłumaczce, która może i ma na
koncie blisko trzydzieści książek, ale z dziedziny lekkiej babskiej literatury?
Ale ta notka zawiera wyłącznie książki, których nigdy nie przetłumaczę, więc
pomarzyć można. Ależ to byłoby wyzwanie!
Uważam że coś osobliwego.
OdpowiedzUsuń