Ale może po kolei...
Okazało się, że komisarz Brunetti musi w trybie pilnym
wybrać się na urlop, ponieważ dostałam znacznie pilniejszy przekład z Jaguara. Rzecz
pod wieloma względami interesującą jako materiał do przekładu i pod równie
wieloma frustrującą. Nazywa się toto The School for Good and Evil, zaś
autorem jest Soman Chainani, dla którego był to debiut. Niemniej powieść
okazała się na tyle popularna, że ponoć ma powstać film. Autor zresztą kończył
kursy pisania scenariuszy i to całkiem serio widać. Ma to pewne wady, ale
zdecydowana zaleta jest taka, że poszczególne sceny są bardzo precyzyjnie
opisane, nie mam żadnych problemów z odgadnięciem, kto i co robi, w którą
stronę idzie, czy też jaki plan ma pomieszczenie (mapa na początku książki też bardzo
pomaga w orientacji).
Dwie bohaterki książki trafiają do tytułowej szkoły, w
której kształcą się dzieci, mające w przyszłości zostać bohaterami pozytywnymi
lub negatywnymi baśni. A potem dzieje się mnóstwo rzeczy, w które nie będę
wnikać, bo nie chodzi mi tu o zdradzenie całej fabuły. Z mojego punktu widzenia
książka jest nadziana jak pole minowe postaciami i odwołaniami do baśni
mających oczywiście polskie odpowiedniki. Z dumą muszę powiedzieć, że to akurat
jest wyzwaniem tyleż ciekawym, co niezbyt trudnym. Ściągnęłam z moich półek baśnie
braci Grimm, Charlesa Perrault i Christiana Andersena (o większą pomysłowość
autora nie podejrzewam) i notuję sobie, co trzeba sprawdzić (zgodnie z zasadą: „Ja
pamiętam, że Pana Tadeusza napisał
Słowacki, ale zawsze jeszcze sprawdzam”).
W praktyce oznacza to jednak, że książka będzie zawierać
przedziwną mieszaninę polskich i niepolskich imion i przydomków. Bo przecież
Kopciuszek, Królewna Śnieżka czy inny Tomcio Paluch muszą zostać w takich
formach, w jakich są u nas rozpoznawalni, prawda? Ale z drugiej strony mamy
bohaterki nazwane Sophie i Agatha – jeszcze z tej drugiej mogłabym zrobić Agatę
(i może zrobię), ale Zosia? Zofia? Sofia? Do tego dochodzi pęk imion, które w
ogóle nie dadzą się spolszczyć, takich jak Anadil i Tedros.
Tym, co jest tutaj absolutnie kluczowe, okazuje się
kontekst: mianowicie nie jest on anglosaski. Innymi słowy, mogę od biedy
zostawić Lady Lesso (jedną z nauczycielek w Szkole Zła), bo to brzmi dobrze i
rytmicznie, ale już Bloodbrook czy Foxwood muszę jakoś przekładać, bo w baśniach
tego rodzaju nazwy są zawsze polskie. Szczerze mówiąc, tutaj na szczęście nie
mam większych problemów na razie, bo nazwy są dość przejrzyste, a w geografii
różne dziwactwa ujdą bez większego problemu. Zresztą nikt nie powiedział, że
trzeba się trzymać oryginału jak pijany płota, więc tu akurat odrobina swobody
działa idealnie.
Zdecydowanie jednak życzę, żeby pchły oblazły i pogryzły
każdego autora amerykańskiego, który używa słów niezgodnie z ich przeznaczeniem
(crucible, patrzę tu na ciebie!). W
tym przypadku w każdej szkole nad wejściem w holu widnieje wielki napis:
odpowiednio EVER i NEVER. To pierwsze, w Szkole Dobra, jest oczywiście skrótem
myślowym od Happily Ever After, czyli
standardowej formułki kończącej baśnie po angielsku. Która, jak wiadomo, po
polsku brzmi Żyli długo i szczęśliwie.
Już samo to przyprawia o ból głowy – napis jest na kolumnach, więc jeśli
zamiast kolumn N-E-V-E-R zaczynamy sobie wyobrażać kolumny
N-I-E-S-Z-C-Z-Ę-Ś-L-I-W-I-E, to nam się robi taki las, że nie wiem, którędy tam
by się jeszcze dawało przejść. Z kolei jeśli zostawić NIGDY i ZAWSZE, to czy to
będzie zrozumiałe? Tak czy inaczej z dwojga złego to w tym momencie lepszy
wybór.
Ale! Kolumny to pół biedy. Gorzej, że mianem Ever(s) i Never(s) określa się uczniów obu szkół (także w formach neverboy, evergirl i tak dalej). I za to
te pchły, bo na razie jestem w kompletnej kropce. Idąc za pierwszym tematem (długo i szczęśliwie) mogłabym od biedy
zrobić szczęśliwych/nieszczęśliwych.
Wady: po pierwsze, za długie. Po drugie, nie podoba mi się sugerowanie, że
uczniowie never są nieszczęśliwi – tu
raczej chodzi o to, że szczęście jako stan jest generalnie poza ich zakresem
zainteresowań. Po trzecie, nie widać związku z NIGDY i ZAWSZE powyżej (a nie
chciałabym zostać z kolumnowym jeżykiem). Na razie więc obracam to nigdy i zawsze, ale akurat oba te słowa, z tymi zbitkami spółgłoskowymi, są
koszmarnie niewygodne do manewrowania, a to drugie jeszcze zawiera podejrzane
wszy. Trudno, żeby wytworni nauczyciele zwracali się do kandydatów na
księżniczki i książąt z baśni per drodzy
zawszeńcy! Chociaż w sumie... książka ma pewne zacięcie satyryczne, więc
może to by uszło jako dodatkowy efekt komiczny? Ale i tak – nie lubię autora za
takie pomysły.
Drodzy zawszeńcy... o rany rany. Zrób to Ave zrób to!
OdpowiedzUsuńZawsześ (l.mn.: zawszesie) i nigdyś… ;)
OdpowiedzUsuń