wtorek, 18 listopada 2014

O kiju, co miał trzy końce

W zasadzie nie mieszam się w politykę, internetową ani żadną inną, ale kiedy kombinowałam komentarz do tego wpisu na blogu Jaguara, wyszło mi go tyle, że uznałam, że wygodniej będzie zmieścić go tutaj. Zacznijmy oczywiście od tego, że blogów książkowych nie czytam, pomijając te momenty, kiedy tropię recenzje moich książek, ale nawet wtedy nie interesuje mnie specjalnie opinia o nich (mam zwykle mocno wyrobioną własną), tylko czy będzie coś o tłumaczeniu (nie ma – nigdy – najlepsze na co można liczyć, to „autorka ma świetny styl”). Za to prowadzę portal z recenzjami anime i mang, działający od dziesięciu lat i zawierający ponad cztery i pół tysiąca krótszych i dłuższych tekstów, z których dobrze ponad 90% sama redagowałam (a ponad 450 sama napisałam). Co za tym idzie, napatrzyłam się na temat recenzji z różnych stron i jestem zdania, że w tym przypadku kij bardzo zdecydowanie ma trzy końce.

Pierwszy koniec kija: szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie

Pewnie lepszym powiedzeniem byłoby „Wolnoć Tomku w swoim domku” albo wręcz „Hulaj dusza, piekła nie ma”. Nie ma się co czarować ani oszukiwać, trzeba to jasno powiedzieć: blog jako taki nie jest (mówiąc łagodnie) medium ułatwiającym samodoskonalenie. W idealnym świecie mądry bloger czytałby komentarze pochwalne i krytyczne, na ich podstawie decydując, co jest dobre, a co należy poprawiać. Jako że świat jest daleki od idealnego, najrozsądniejszą rzeczą, jaką zwykle może zrobić bloger (patrz niżej), jest ignorowanie krytyki i pławienie się w pochwałach.

Tymczasem prawda jest taka, że każdy, ale to każdy tekst da się ulepszyć, a wiele z nich bardzo wyraźnie takiego ulepszenia potrzebuje – ale nie ma skąd go dostać. Nie chciałabym tu siać przesadnego defetyzmu. Gdyby jacyć bogowie chaosu w sposób całkowicie wolny od ludzkich uprzedzeń ustawili blogi literackie według jakości, nie przypuszczam, by powstała figura przypominała piramidę, z nielicznymi gwiazdami i nieskończoną mnogością przypadków beznadziejnych. Obstawiam raczej dobrze znaną biologom krzywą Gaussa – trochę świetnych, bardzo dużo przeciętnych i jakaś tam liczba niedobrych. Ze sporej części tych przeciętnych dałoby się pewnie zrobić blogi dobre albo bardzo dobre, gdyby ich autorami ktoś pokierował.

Z mojego doświadczenia praktycznego i dziesięcioletniego wynika, że nadsyłane teksty mają dość stały zestaw problemów (znowu – pomijam tu te dobre i bardzo dobre). Trzeba przy tym pamiętać, że ich autorzy niewątpliwie są zdania, że ich recenzja spełnia wszystkie kryteria publikacji w moim portalu. Tymczasem widuję teksty:
– Po prostu niedobre, słabe i prymitywne językowo, pozbawione sensu. Przypuszczam, że w przypadku recenzji książek takich tekstów może być mniej, bo w powszechnym mniemaniu przeczytanie książki to większy wysiłek intelektualny niż obejrzenie kreskówki, więc osoba siadająca do recenzji książkowej to osoba przynajmniej zdolna do przeczytania dłuższego tekstu, a nie tylko patrzenia na kolorowe obrazki. Ale nie wykluczałabym całkiem ich istnienia.
– „Za lekkie pióro”: autor pisze i pisze, okrągłymi zdaniami i akapitami, tylko okazuje się, że gdyby tak wyrzucić połowę słów z takiego zdania, jego sens nie uległby zmianie. Efektem są teksty mętne, wodniste, za to często przepełnione samozachwytem.
– Ofiara dla bogów chaosu: czyli teksty, które nie byłyby złe, poza tym, że autor pisze, co mu się akurat przypomniało, chaotycznie skacząc od jednego elementu do drugiego. Zaczyna od opisu fabuły, nagle przechodzi do grafiki, ale właśnie przypomniała mu się ciekawostka o aktorze podkładającym głos jednej postaci, a w ogóle skoro o tym mowa, to świat przedstawiony... Zaraz, a o tym to już było, czy nie?
– Tajne bractwo: kocham ten tytuł nad życie i wiem o nim wszystko! Dlatego od razu zacznę szczegółową analizę systemu magii i religii, tylko oczywiście nie powiem, gdzie, bo przecież wszyscy to wiedzą, i wspomnę o ważnych postaciach, ale nie powiem kim są ani dlaczego są ważne, bo ostatecznie trzeba by chyba siedzieć pod kamieniem, żeby o nich nie słyszeć...
– Chodź, opowiem ci bajeczkę... Zaraz: to w recenzji nie chodzi o dokładne streszczenie fabuły? Tam ma być coś poza tym?

Takich grzechów i grzeszków mogłabym wyliczyć kilka razy tyle, ale nie o to chodzi. Wiem, że blogi książkowe muszą mieć inny zestaw problemów (na przykład związany z podpieraniem się opisem ze strony wydawnictwa). Zmierzam do czego innego. Przez te wszystkie lata udało mi się (z małą pomocą przyjaciół) „pokierować” we właściwą stronę całe mnóstwo recenzenentów. Znakomitej większości starczyło raz i drugi pokazać, co jest dobre, a co nie i jakie elementy ma mieć recenzja. Zasadzało się to jednak na tym, że tym autorom zależało na publikacji u nas i (przynajmniej w większości) ufali mi na tyle, żeby stwierdzić, że zależy mi na tym, żeby tekst był lepszy.

Tymczasem bloger z natury jest tego pozbawiony. Musiałyby istnieć jakieś metablogi, zajmujące się krytykowaniem krytyków, ale to pewnie nierealne. Łatwo w miarę można uwierzyć, że jeśli publikuję czyjś tekst w swoim portalu, to zależy mi na tym, żeby to był tekst dobry. Trudniej – że zależy mi na tym, żeby na jakimś losowym blogu, z którego nic mi nie przychodzi, były dobre teksty. Dlatego blogosfera jest skazana na całe mnóstwo blogów, które byłyby dobre, ale nie są, albo mogłyby być lepsze, ale pewnie nie będą, chyba że ich właściciele na własną rękę postanowią się doskonalić. Na razie jednak z całą pewnością można wyliczać długo wszelkie możliwe wady recenzji blogowych, a zatem...

Pierwszy koniec kija jest taki, że nie tylko nie warto, ale nie należy przejmować się tym, co ktoś pisze na blogu.

Drugi koniec kija: prawdziwa cnota krytyki się nie boi

Każdy, kto zyskał w internecie jaką taką popularność, ma swoich hejterów. Nie ma ich na Blogu Tłumaczki, co da się wyjaśnić tym, że jest to blog malutki, mało znany, a ja zdecydowanie nie pcham się z nim w światła reflektorów.

Chociaż mój portal dostaje egzemplarze recenzenckie mang od prawie wszystkich wydawnictw działających w Polsce, nie mieliśmy nigdy specjalnych awantur związanych z ich recenzjami. Z jednym wyjątkiem: recenzje polskich komiksów „mangopodobnych” parę razy wywoływały malownicze awantury, kiedy w komentarzach stronnicy autorki ścierali się z jej krytykami. Przypadek, kiedy wydawnictwo strzeliło na nas focha, był jeden i dotyczył recenzji, w której przekazaliśmy dobitnie, że tworzenie słowniczka w komiksie metodą kopiowania fragmentów Wikipedii bez podania źródła nie jest zalecaną praktyką wydawniczą. Jak łatwo zgadnąć, nie przejęliśmy się tym jakoś szczególnie.

Natomiast jako recenzentka portalu Tanuki byłam niejednokrotnie odsądzana od czci i wiary. Przez te wszystkie lata niezliczoną ilość razy podważano moje kompetencje w praktycznie każdej dziedzinie, stawiano pod znakiem zapytania inteligencję klasyczną i emocjonalną, a także snuto interesujące supozycje dotyczące mojego życia erotycznego i związanych z nim obyczajów oraz podawano w wątpliwość higienę osobistą. Wszystko dlatego, że napisałam, iż jakaś pochodząca z Japonii kreskówka mi się nie podoba (lub – rzadziej – podoba). Jak łatwo zgadnąć, mam do tego spory dystans, po prostu dlatego, że im hejt gorętszy, tym bardziej w opary absurdu odlatuje.

Część hejterów atakuje wyraźnie ze znudzenia, dla samej przyjemności przyczepienia się do kogoś, kto coś robi (bo jak się nic nie robi, to nie ma nic do krytykowania). Część próbuje budować w ten sposób swój autorytet. Część natomiast awanturuje się w odruchu obronnym, bo jest zdania, że istnieje tylko jedna możliwa opinia, więc jeśli to ja mam rację, oni jej nie mają, a to boli. Jak błyskawicznie uczy się każdy z moich recenzentów, hejterzy to coś, co istnieje. Niestety w dużej mierze działa całkowicie destrukcyjnie, stąd (patrz wyżej) nikła szansa, by z ostrej krytyki czegoś się dowiedzieć. Im nie idzie o to, żeby coś poprawić, ale o to, żebyśmy zniknęli z powierzchni internetu lub (co byłoby jeszcze lepsze), żebyśmy cierpieli z powodu ich słów. Dlatego każdy rozsądny bloger (czy właściciel strony internetowej) będzie od razu puszczać mimo uszu każdy przypadek, gdy wyraźnie widać, że nie idzie o krytykę czy dyskusję, tylko o wdeptanie w ziemię. Szczególnie jeśli strona wdeptująca jest jednocześnie stroną żywo zainteresowaną...

Drugi koniec kija jest taki, że nie tylko nie warto, ale nie należy przejmować się tym, co ktoś pisze w komentarzu na blogu.

Trzeci koniec kija: bogowie chaosu nierychliwi, ale sprawiedliwi...

Rozumiem, że dwa powyższe wywody w zasadzie elegancko się znoszą nawzajem. Nie warto się przejmować wpisami na blogach i nie warto się przejmować ich krytyką. Można najwyżej zakładać, że w internetowych awanturach przegrywa ten, komu pierwszemu nerwy puszczą (acz są osoby, które lubią czasem się dla sportu pokłócić z hejterami – pojąć tego nie mogę, ale przyjmuję do wiadomości).

Jednak opowiem jeszcze jedną historię z  mojego ogródka. Kiedy portal był młody, udało się wprowadzić możliwość oceniania poszczególnych tytułów przez użytkowników. Ponieważ nie było wtedy kont (poza redakcyjnymi), niemal wszystkie oceny były wystawiane przez osoby niezalogowane. Były oczywiście jakieś zabezpieczenia przed wystawieniem setki ocen z jednego IP, ale wiadomo, że to się daje łatwo obchodzić. Później konta powstały i oceny zaczęli stawiać użytkownicy zalogowani, ale tych ocen było mało, więc nie chcieliśmy od razu wyrzucać ocen anonimowych. Z czasem oceny anonimowe stały się dość jednolite: w skali od 1 do 10 były to jedynki lub dziesiątki. Uporządkowana według „ocen użytkowników” (uwzględniających oceny osób zalogowanych i anonimowych) lista anime lub mang dawała przedziwne wyniki, z przypadkowymi tytułami wynoszonymi na szczyt działaniem jakichś (niewątpliwie tym ubawionych) sił oraz pogrążaniem rzeczy dobrych, dlatego że miały „starą kreskę” albo podejmowały niepopularną tematykę. Do tego dochodził vox populi (patrz drugi koniec kija), wrzeszczący głośno, że redakcja i recenzenci to członkowie Złej Kliki, niewątpliwie na złość wystawiający oceny nie takie, jak trzeba, żeby zmylić uczciwych fanów.

Aż pewnego dnia, jakiś rok temu, stwierdziliśmy, że mamy już dość ocen użytkowników zalogowanych i oceny anonimowe poszły sobie ze statystyk. Nagle się okazało, że listy najwyżej ocenianych zmieniły się jak za dotknięciem różdżki (i zaskakująco zaczęły być zbieżne z listami najwyżej ocenianych przez redakcję). Zamiast sztucznie pompowanych losowych tytułów oraz jednosezonowych hitów na topie znalazły się rzeczy, które cichutko i spokojnie gromadziły wysokie oceny przez kolejne lata, mimo że nigdy nie uchodziły za „kultowe” i właściwie często nawet nie zauważało się, jak bardzo są popularne. Czy to działa? Jedno z wydawnictw ostatnio zaliczyło hit sprzedażowy, wybierając tytuł mangi ze szczytu listy popularności w danym gatunku.


Trzeci koniec kija jest taki, że to, co dobre, jakoś tak naturalnie potrafi wypłynąć na wierzch w dłuższej perspektywie. Dotyczy to zarówno książek, jak i blogów. Nie ma co się szamotać w krótkoterminowych wojenkach o to, co jest wybitne, a co nie i kto z blogerów ma rację – zobaczymy za dziesięć albo dwadzieścia lat. Ja tam chętnie zaczekam.

3 komentarze:

  1. Każdy kij ma dwa końce
    Ale co, gdy znajdziesz kończący trzecim końcem?
    Wtedy duma podniesiona, na kamień założona
    Ten kamień poleci w to miejsce, gdzie wróg kona!

    - Kazik Staszewski "Przysłowie"

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam,
    poszukuje kogoś kto zechciałby przetłumaczyć książkę. Przepraszam, że pisze w komentarzach (nie na temat), ale nie znalazłam, innego kontaktu. Oto mój e-mail alksa81@wp.pl jeżeli Mrs. Tłumaczka była by zainteresowana szczegółami, bardzo proszę o kontakt :)

    OdpowiedzUsuń