W zasadzie nie mieszam się w politykę, internetową ani żadną
inną, ale kiedy kombinowałam komentarz do tego wpisu na blogu Jaguara, wyszło
mi go tyle, że uznałam, że wygodniej będzie zmieścić go tutaj. Zacznijmy
oczywiście od tego, że blogów książkowych nie czytam, pomijając te momenty,
kiedy tropię recenzje moich książek, ale nawet wtedy nie interesuje mnie
specjalnie opinia o nich (mam zwykle mocno wyrobioną własną), tylko czy będzie
coś o tłumaczeniu (nie ma – nigdy – najlepsze na co można liczyć, to „autorka
ma świetny styl”). Za to prowadzę portal z recenzjami anime i mang, działający
od dziesięciu lat i zawierający ponad cztery i pół tysiąca krótszych i
dłuższych tekstów, z których dobrze ponad 90% sama redagowałam (a ponad 450
sama napisałam). Co za tym idzie, napatrzyłam się na temat recenzji z różnych
stron i jestem zdania, że w tym przypadku kij bardzo zdecydowanie ma trzy
końce.
Pierwszy koniec kija:
szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie
Pewnie lepszym powiedzeniem byłoby „Wolnoć Tomku w swoim
domku” albo wręcz „Hulaj dusza, piekła nie ma”. Nie ma się co czarować ani
oszukiwać, trzeba to jasno powiedzieć: blog jako taki nie jest (mówiąc
łagodnie) medium ułatwiającym samodoskonalenie. W idealnym świecie mądry bloger
czytałby komentarze pochwalne i krytyczne, na ich podstawie decydując, co jest
dobre, a co należy poprawiać. Jako że świat jest daleki od idealnego,
najrozsądniejszą rzeczą, jaką zwykle może zrobić bloger (patrz niżej), jest
ignorowanie krytyki i pławienie się w pochwałach.
Tymczasem prawda jest taka, że każdy, ale to każdy tekst da
się ulepszyć, a wiele z nich bardzo wyraźnie takiego ulepszenia potrzebuje –
ale nie ma skąd go dostać. Nie chciałabym tu siać przesadnego defetyzmu. Gdyby jacyć
bogowie chaosu w sposób całkowicie wolny od ludzkich uprzedzeń ustawili blogi
literackie według jakości, nie przypuszczam, by powstała figura przypominała
piramidę, z nielicznymi gwiazdami i nieskończoną mnogością przypadków
beznadziejnych. Obstawiam raczej dobrze znaną biologom krzywą Gaussa – trochę świetnych,
bardzo dużo przeciętnych i jakaś tam liczba niedobrych. Ze sporej części tych
przeciętnych dałoby się pewnie zrobić blogi dobre albo bardzo dobre, gdyby ich
autorami ktoś pokierował.
Z mojego doświadczenia praktycznego i dziesięcioletniego
wynika, że nadsyłane teksty mają dość stały zestaw problemów (znowu – pomijam tu
te dobre i bardzo dobre). Trzeba przy tym pamiętać, że ich autorzy niewątpliwie
są zdania, że ich recenzja spełnia wszystkie kryteria publikacji w moim portalu.
Tymczasem widuję teksty:
– Po prostu niedobre, słabe i prymitywne językowo,
pozbawione sensu. Przypuszczam, że w przypadku recenzji książek takich tekstów
może być mniej, bo w powszechnym mniemaniu przeczytanie książki to większy
wysiłek intelektualny niż obejrzenie kreskówki, więc osoba siadająca do
recenzji książkowej to osoba przynajmniej zdolna do przeczytania dłuższego
tekstu, a nie tylko patrzenia na kolorowe obrazki. Ale nie wykluczałabym
całkiem ich istnienia.
– „Za lekkie pióro”: autor pisze i pisze, okrągłymi zdaniami
i akapitami, tylko okazuje się, że gdyby tak wyrzucić połowę słów z takiego
zdania, jego sens nie uległby zmianie. Efektem są teksty mętne, wodniste, za to
często przepełnione samozachwytem.
– Ofiara dla bogów chaosu: czyli teksty, które nie byłyby
złe, poza tym, że autor pisze, co mu się akurat przypomniało, chaotycznie
skacząc od jednego elementu do drugiego. Zaczyna od opisu fabuły, nagle
przechodzi do grafiki, ale właśnie przypomniała mu się ciekawostka o aktorze
podkładającym głos jednej postaci, a w ogóle skoro o tym mowa, to świat
przedstawiony... Zaraz, a o tym to już było, czy nie?
– Tajne bractwo: kocham ten tytuł nad życie i wiem o nim
wszystko! Dlatego od razu zacznę szczegółową analizę systemu magii i religii,
tylko oczywiście nie powiem, gdzie, bo przecież wszyscy to wiedzą, i wspomnę o
ważnych postaciach, ale nie powiem kim są ani dlaczego są ważne, bo ostatecznie
trzeba by chyba siedzieć pod kamieniem, żeby o nich nie słyszeć...
– Chodź, opowiem ci bajeczkę... Zaraz: to w recenzji nie
chodzi o dokładne streszczenie fabuły? Tam ma być coś poza tym?
Takich grzechów i grzeszków mogłabym wyliczyć kilka razy
tyle, ale nie o to chodzi. Wiem, że blogi książkowe muszą mieć inny zestaw
problemów (na przykład związany z podpieraniem się opisem ze strony wydawnictwa).
Zmierzam do czego innego. Przez te wszystkie lata udało mi się (z małą pomocą
przyjaciół) „pokierować” we właściwą stronę całe mnóstwo recenzenentów. Znakomitej
większości starczyło raz i drugi pokazać, co jest dobre, a co nie i jakie
elementy ma mieć recenzja. Zasadzało się to jednak na tym, że tym autorom
zależało na publikacji u nas i (przynajmniej w większości) ufali mi na tyle,
żeby stwierdzić, że zależy mi na tym, żeby tekst był lepszy.
Tymczasem bloger z natury jest tego pozbawiony. Musiałyby
istnieć jakieś metablogi, zajmujące się krytykowaniem krytyków, ale to pewnie
nierealne. Łatwo w miarę można uwierzyć, że jeśli publikuję czyjś tekst w swoim
portalu, to zależy mi na tym, żeby to był tekst dobry. Trudniej – że zależy mi
na tym, żeby na jakimś losowym blogu, z którego nic mi nie przychodzi, były
dobre teksty. Dlatego blogosfera jest skazana na całe mnóstwo blogów, które
byłyby dobre, ale nie są, albo mogłyby być lepsze, ale pewnie nie będą, chyba
że ich właściciele na własną rękę postanowią się doskonalić. Na razie jednak z
całą pewnością można wyliczać długo wszelkie możliwe wady recenzji blogowych, a
zatem...
Pierwszy koniec kija jest taki, że nie tylko nie warto, ale
nie należy przejmować się tym, co ktoś pisze na blogu.
Drugi koniec kija:
prawdziwa cnota krytyki się nie boi
Każdy, kto zyskał w internecie jaką taką popularność, ma
swoich hejterów. Nie ma ich na Blogu Tłumaczki, co da się wyjaśnić tym, że jest
to blog malutki, mało znany, a ja zdecydowanie nie pcham się z nim w światła
reflektorów.
Chociaż mój portal dostaje egzemplarze recenzenckie mang od
prawie wszystkich wydawnictw działających w Polsce, nie mieliśmy nigdy
specjalnych awantur związanych z ich recenzjami. Z jednym wyjątkiem: recenzje
polskich komiksów „mangopodobnych” parę razy wywoływały malownicze awantury,
kiedy w komentarzach stronnicy autorki ścierali się z jej krytykami. Przypadek,
kiedy wydawnictwo strzeliło na nas focha, był jeden i dotyczył recenzji, w
której przekazaliśmy dobitnie, że tworzenie słowniczka w komiksie metodą
kopiowania fragmentów Wikipedii bez podania źródła nie jest zalecaną praktyką
wydawniczą. Jak łatwo zgadnąć, nie przejęliśmy się tym jakoś szczególnie.
Natomiast jako recenzentka portalu Tanuki byłam
niejednokrotnie odsądzana od czci i wiary. Przez te wszystkie lata niezliczoną
ilość razy podważano moje kompetencje w praktycznie każdej dziedzinie, stawiano
pod znakiem zapytania inteligencję klasyczną i emocjonalną, a także snuto
interesujące supozycje dotyczące mojego życia erotycznego i związanych z nim
obyczajów oraz podawano w wątpliwość higienę osobistą. Wszystko dlatego, że napisałam,
iż jakaś pochodząca z Japonii kreskówka mi się nie podoba (lub – rzadziej –
podoba). Jak łatwo zgadnąć, mam do tego spory dystans, po prostu dlatego, że im
hejt gorętszy, tym bardziej w opary absurdu odlatuje.
Część hejterów atakuje wyraźnie ze znudzenia, dla samej
przyjemności przyczepienia się do kogoś, kto coś robi (bo jak się nic nie robi,
to nie ma nic do krytykowania). Część próbuje budować w ten sposób swój
autorytet. Część natomiast awanturuje się w odruchu obronnym, bo jest zdania,
że istnieje tylko jedna możliwa opinia, więc jeśli to ja mam rację, oni jej nie
mają, a to boli. Jak błyskawicznie uczy się każdy z moich recenzentów, hejterzy
to coś, co istnieje. Niestety w dużej mierze działa całkowicie destrukcyjnie,
stąd (patrz wyżej) nikła szansa, by z ostrej krytyki czegoś się dowiedzieć. Im
nie idzie o to, żeby coś poprawić, ale o to, żebyśmy zniknęli z powierzchni
internetu lub (co byłoby jeszcze lepsze), żebyśmy cierpieli z powodu ich słów.
Dlatego każdy rozsądny bloger (czy właściciel strony internetowej) będzie od
razu puszczać mimo uszu każdy przypadek, gdy wyraźnie widać, że nie idzie o
krytykę czy dyskusję, tylko o wdeptanie w ziemię. Szczególnie jeśli strona
wdeptująca jest jednocześnie stroną żywo zainteresowaną...
Drugi koniec kija jest taki, że nie tylko nie warto, ale nie
należy przejmować się tym, co ktoś pisze w komentarzu na blogu.
Trzeci koniec kija:
bogowie chaosu nierychliwi, ale sprawiedliwi...
Rozumiem, że dwa powyższe wywody w zasadzie elegancko się
znoszą nawzajem. Nie warto się przejmować wpisami na blogach i nie warto się
przejmować ich krytyką. Można najwyżej zakładać, że w internetowych awanturach
przegrywa ten, komu pierwszemu nerwy puszczą (acz są osoby, które lubią czasem
się dla sportu pokłócić z hejterami – pojąć tego nie mogę, ale przyjmuję do
wiadomości).
Jednak opowiem jeszcze jedną historię z mojego ogródka. Kiedy portal był młody, udało
się wprowadzić możliwość oceniania poszczególnych tytułów przez użytkowników. Ponieważ
nie było wtedy kont (poza redakcyjnymi), niemal wszystkie oceny były wystawiane
przez osoby niezalogowane. Były oczywiście jakieś zabezpieczenia przed
wystawieniem setki ocen z jednego IP, ale wiadomo, że to się daje łatwo
obchodzić. Później konta powstały i oceny zaczęli stawiać użytkownicy
zalogowani, ale tych ocen było mało, więc nie chcieliśmy od razu wyrzucać ocen
anonimowych. Z czasem oceny anonimowe stały się dość jednolite: w skali od 1 do
10 były to jedynki lub dziesiątki. Uporządkowana według „ocen użytkowników”
(uwzględniających oceny osób zalogowanych i anonimowych) lista anime lub mang
dawała przedziwne wyniki, z przypadkowymi tytułami wynoszonymi na szczyt
działaniem jakichś (niewątpliwie tym ubawionych) sił oraz pogrążaniem rzeczy
dobrych, dlatego że miały „starą kreskę” albo podejmowały niepopularną
tematykę. Do tego dochodził vox populi
(patrz drugi koniec kija), wrzeszczący głośno, że redakcja i recenzenci to
członkowie Złej Kliki, niewątpliwie na złość wystawiający oceny nie takie, jak
trzeba, żeby zmylić uczciwych fanów.
Aż pewnego dnia, jakiś rok temu, stwierdziliśmy, że mamy już
dość ocen użytkowników zalogowanych i oceny anonimowe poszły sobie ze
statystyk. Nagle się okazało, że listy najwyżej ocenianych zmieniły się jak za
dotknięciem różdżki (i zaskakująco zaczęły być zbieżne z listami najwyżej
ocenianych przez redakcję). Zamiast sztucznie pompowanych losowych tytułów oraz
jednosezonowych hitów na topie znalazły się rzeczy, które cichutko i spokojnie
gromadziły wysokie oceny przez kolejne lata, mimo że nigdy nie uchodziły za „kultowe”
i właściwie często nawet nie zauważało się, jak bardzo są popularne. Czy to
działa? Jedno z wydawnictw ostatnio zaliczyło hit sprzedażowy, wybierając tytuł
mangi ze szczytu listy popularności w danym gatunku.
Trzeci koniec kija jest taki, że to, co dobre, jakoś tak
naturalnie potrafi wypłynąć na wierzch w dłuższej perspektywie. Dotyczy to
zarówno książek, jak i blogów. Nie ma co się szamotać w krótkoterminowych
wojenkach o to, co jest wybitne, a co nie i kto z blogerów ma rację – zobaczymy
za dziesięć albo dwadzieścia lat. Ja tam chętnie zaczekam.
Dobre!
OdpowiedzUsuńKażdy kij ma dwa końce
OdpowiedzUsuńAle co, gdy znajdziesz kończący trzecim końcem?
Wtedy duma podniesiona, na kamień założona
Ten kamień poleci w to miejsce, gdzie wróg kona!
- Kazik Staszewski "Przysłowie"
Witam,
OdpowiedzUsuńposzukuje kogoś kto zechciałby przetłumaczyć książkę. Przepraszam, że pisze w komentarzach (nie na temat), ale nie znalazłam, innego kontaktu. Oto mój e-mail alksa81@wp.pl jeżeli Mrs. Tłumaczka była by zainteresowana szczegółami, bardzo proszę o kontakt :)