Nie jestem pewna, czy komuś coś z tego przyjdzie, ale jako
przerywnik między rozważaniami o Trial by
Fire postanowiłam zebrać w jednym miejscu to, o czym pisałam w rozmaitych
notkach, czyli opisać mój warsztat pracy. Jak na załączonym obrazku widać, od
strony „hardware’u” jest on dość skromny. Jeśli mam książkę w wersji
elektronicznej (tak jak tym razem), ustawiam sobie oryginał na czytniku, przy
czym większy i starszy Kindle DX sprawdza się lepiej niż mały Kindle Paperwhite.
Jak ktoś mi zabierze czytnik, używam zamiast niego netbooka, ale on zabiera
więcej miejsca i wymaga podłączenia do prądu. W sumie kluczowe jest to, że nie
da się moim zdaniem tłumaczyć taką metodą, żeby mieć na ekranie komputera
jednocześnie oryginał i przekład lub przełączać się między jednym a drugim.
Może jakimś wyjściem byłyby dwa monitory komputerowe, ale szczerze mówiąc,
czytnik sprawę załatwia, a zajmuje mniej miejsca. Jeśli mam książkę papierową,
albo kładę ją sobie obok klawiatury i przyciskam płaskimi kamieniami (znad
morza), albo też ustawiam na tej samej podstawce, która służy mi do Kindle’a i
spinam możliwie dużymi i ciężkimi klamrami do papierów strony, żeby się nie
zamykała. Ważne jest też, żeby książka lub czytnik nie znajdowały się w strefie
parowania lub na trasie przelotowej kubka z herbatą...
Jako że biurko mam małe, potrzebne mi materiały papierowe –
głównie inne książki – piętrzę na dwóch barkach po obu moich bokach. Nie
korzystam jednak z papierowych słowników, bo szczerze mówiąc, to zdecydowanie
za wolna metoda. Moja główna pomoc to strona Ling.pl – szybka i prosta
wyszukiwarka obejmująca wiele języków i słowników. Jeśli nie mogę tam czegoś
znaleźć, mam kilka metod. Mogę szukać w OneLook Dictionary Search – to potężne
narzędzie, ale angielsko-angielskie, więc nie znajdę tam przekładu na polski.
Wystarczy jednak, żeby się z grubsza zorientować, o co w ogóle chodzi, a
przydaje się zwłaszcza przy idiomach i nietypowych złożeniach czasownika z
czymś. W niektórych przypadkach sięgam do Urban Dictionary, ale to narzędzie,
którego trzeba używać z ogromną ostrożnością, ponieważ dodawane przez
użytkowników definicje nie zawsze, mówiąc najłagodniej, są wiarygodne. Jest
jednak niezastąpiony, jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju slang, w szczególności
wulgarny, erotyczny i/lub obraźliwy.
W dalszej kolejności jako podpórki służą mi oczywiście
Google i Wikipedia, w różnej kolejności. Wikipedia oczywiście pozwala szybko
ustalać fakty „encyklopedyczne”, ale służy też do sprawdzania, czy dany termin
lub imię są jakoś spolszczone. Czasem wymaga to poskakania między hasłami i
wersjami angielską i polską, ale mimo wszystko to jedna z najszybszych i najpewniejszych
metod weryfikowania informacji. Google jest fajne w momencie, kiedy mam nie
pojedyncze słówko, tylko całą dziwną frazę, którą podejrzewam o bycie
idiomem/cytatem – jest spora szansa, że nawet jeśli jest nieco zniekształcona,
uda mi się znaleźć coś podobnego w jakimś sensownym kontekście i zorientować
się, o co może chodzić. Poza tym niezastąpiona jest Grafika Google, która po
prostu pokazuje, jak coś wygląda – szczególnie meble, fryzury, kroje kiecek
albo dekoltów i innego tego typu rzeczy. Że potem się okazuje, że to nie ma
polskich odpowiedników, to rzecz inna.
Pozostaje mi jeszcze omówić samą organizację pracy, dla
osoby pracującej w domu rzecz podstawową. Zdaję sobie sprawę, że to jest
kwestia stuprocentowo indywidualna, ale uznałam, że może kogoś zainteresować.
Ja zawsze zaczynam oczywiście od przeczytania całej książki, a także – jeśli to
możliwe – wcześniejszych/dalszych części. Wtedy też zaczynam się zastanawiać
nad podstawową terminologią i staram się „wyczuć”, jaki to będzie przekład.
Potem, niezależnie od formy, zakładam sobie malutki plik txt, w którym robię
spis treści – numery rozdziałów, strony, na których się zaczynają, i liczbę
stron. Wygląda toto przykładowo tak:
+Rozdział 1 1 (20)
+Rozdział 2 21 (19)
+Rozdział 3 40
(30)(69)
+Rozdział 4 70 (27)2
+Rozdział 5 97 (31)3
+Rozdział 6 128
(22)(80)2
+Rozdział 7 150
(31)3
+Rozdział 8 181
(28)3
+Rozdział 9 209
(20)(79)2
+Rozdział 10 229 (30)3
+Rozdział 11 259 (20)2
Rozdział 12 279
(30)(80)3
Rozdział 13 309
(26)3
Rozdział 14 335
(21)2
Rozdział 15 356 -
374 (19)(66)2
Plusami odhaczam rozdziały, które są już przełożone. Liczba
stron w rozdziale mówi mi, jak mam sobie rozkładać pracę. Z reguły przyjmuję
jako podstawę 10 stron oryginału na dzień i potem to weryfikuję. W przypadku Trial by Fire to mniej więcej tyle, ile
daję radę zrobić danego dnia. Bywają książki (jak te skracane z Tarsago), gdzie
6 stron nadwyręża moje nerwy, a w przypadku Rywalek
potrafiłam dochodzić do 20 stron, jeśli się naprawdę spieszyłam. Z reguły co 2 strony robię sobie przerwę na kilka minut, którą przeznaczam na tzw. questy na Subecie albo na surfowanie po stronach. To nie może być nic bardzo absorbującego (np. sprawdzanie recenzji), ale tego rodzaju przerwy są dla mnie konieczne. Bywa, że przerwy są dłuższe, na umycie głowy albo drugie śniadanie. Bywa też, że muszę zrobić jakieś zlecenia z Lionbridge, mające krótki termin, jednak zawsze staram się dzielić dzienną porcję przekładu na takie kawałki po dwie strony, żeby nie wypaść z rytmu. Ważna uwaga:
nie mówię tutaj, ile czasu mi zajmuje praca. To nie tak, że te 10 stron to „dzień
pracy” – to jest dzienna dawka, przy której jeszcze mam poczucie, że robię
dobrą i staranną robotę. Jej przekraczanie jest możliwe, ale grozi tym, że
wyłączę mózg i zacznę tłumaczyć „na autopilocie”. Przerwy sygnalizują miejsca,
gdzie zaczynam nowy dokument Worda. Średniej wielkości książkę dzielę zwykle na
4-5 części (więcej, jeśli jest duża, mniej, jeśli jest cienka), które scalam
dopiero w momencie wysyłania przekładu do wydawnictwa. Sporo w tym mojej
paranoi, ale mam też wrażenie, że w ten sposób łatwiej mi obrabiać pojedyncze
pliki.
Tłumacząc, nie poprawiam nigdy łączników (-) na myślniki (–).
Czasem zostawiam coś nieprzetłumaczonego lub do późniejszego sprawdzenia, i
oznaczam to kolorem, żeby nie zapomnieć. Jeśli jest to potrzebne – na przykład
w przypadku Trial by Fire – zakładam sobie
plik „słowniczka”, w który wrzucam absolutnie wszystkie nazwy własne i
generalnie wszystko, co powinno być tłumaczone konsekwentnie (np. jak w tym
przypadku tłumaczę Coven albo guard). To bardzo ułatwia życia,
szczególnie jeśli mówimy o cyklu, którego następną część dostaje się po roku.
Ten słowniczek z reguły wysyłam razem z przekładem do wydawnictwa, żeby ułatwić
życie redaktorowi. Także w razie potrzeby zakładam dokument z uwagami do
przekładu – na przykład komentarzami, że coś musi zostać w jakiejś dziwnej
formie, bo potem to będzie miało znaczenie, albo że to i to sprawdziłam w
takich źródłach, więc redaktor nie musi tego robić od początku. To nie jest
obowiązkowe, ale się przydaje, no i pozwala uniknąć nieporozumień. O ile słowniczek
piszę razem z tłumaczeniem, o tyle uwagi uzupełniam przy drugim czytaniu, kiedy
poprawiam tekst. Wtedy zwykle przyjmuję dzienną porcję „pół pliku” (to nie
znaczy, że nic więcej danego dnia nie robię – nadmiary czasu dopycham
zleceniami z Lionbridge). Rzadziej zaglądam do oryginału, staram się skoncentrować
na polskiej wersji i sprawić, żeby czytała się możliwie gładko. Podejmuję
ostatnie decyzje, poprawiam wątpliwe miejsca, no i zamieniam (nie ręcznie
oczywiście) łączniki na początku dialogów na spacje. Z reguły robię to z
podglądem ukrytych znaków (takich jak spacje czy akapity), żeby w razie czego
wyrzucić coś dziwnego, co czasem się może zaplątać do tekstu.
Potem wysyłam, czekam grzecznie na odpowiedź, że tekst
przyjęty, i pozostaje mi już tylko czekać na wypłatę... To znaczy, oczywiście,
na sklepową premierę.
Niech żyje wielki monitor, który pozwala na umieszczenie obok siebie PDFa i pliku tekstowego :)
OdpowiedzUsuńNo ale na takim wielkim to bym się chyba zgubiła...
Usuń