Przerwa była na tyle długa, że nie wiem, czy w ogóle warto
wracać do pisania, ale uznałam, że wygodniej mi będzie pamiętać, co i kiedy
robiłam, jeśli będę sobie tutaj wszystko notować.
Styczeń spędziłam na pracy nad Syreną, czyli debiutancką powieścią Kiery Cass, oraz na śnieniu o
rybnych szaszłykach, rybkach z puszki oraz rybie po grecku (a ja nawet nie
lubię ryby po grecku...). Jako że – tak jak zwykle – o książkach Kiery Cass
wiele się od strony „warsztatowej” napisać nie da, zaznaczę tylko, że
zakończenie prac uczciłam stekiem z łososia, a kiedy książka się ukaże (czyli chyba
w marcu), planuję kupić i zeżreć tłustą makrelę.
Luty natomiast należał do inspektora Chopry. Chociaż do tej
pory narzekałam na „skracane powieści”, które dostawałam od Tarsago, ta okazała
się zdumiewająco lekkostrawna i przyjemna w obróbce. Kryminał, rozgrywający się
w Indiach, w dodatku zawierający słonia. No dobrze: słoniątko. Aż szkoda, że to
się jak zwykle ukaże razem z trzema innymi, ukradkiem, a ja pewnie nie zobaczę
nawet egzemplarza recenzenckiego. Wracając jednak do tego, co bardziej
interesujące, tym razem trafiłam na pewne decyzje do podjęcia.
Po pierwsze i najważniejsze akcja rozgrywa się… No właśnie:
w Mumbaju czy w Bombaju? Teoretycznie w języku polskim obie nazwy są
prawidłowe, a jako że jestem staroświecka, z sentymentu zdecydowałam się na
Bombaj. Nie wiem oczywiście, czy wydawnictwo tego nie postanowi zmienić, ale to
już sprawa redaktora. Po drugie, musiałam się zastanowić, co robić z
angielszczyzną. Trzeba pamiętać, że angielski jest nadal w Indiach językiem
urzędowym i funkcjonuje w nazwach instytucji, miejsc i tak dalej, dlatego
spolszczanie wszystkiego jak leci dałoby głupie efekty. W dodatku nawet u nas
używa się często angielskich nazw dla jakichś mniej lub bardziej nowoczesnych
obiektów – na przykład Blue City albo Babka Tower w Warszawie – więc gdybym np.
przetłumaczyła nazwę osiedla, w którym mieszka bohater, to nie wyglądałoby
naturalnie. Ostatecznie przyjęłam podejście mieszane – przełożyłam np. nazwę
małego sklepiku, ale zostawiłam nazwę dużej firmy; nazwy autentyczne oczywiście
zostawiłam w świętym spokoju. Zostawiłam też w oryginale nazwy ulic, ponieważ
były w większości prawdziwe – ale tu był dodatkowy problem polegający na tym,
że one wszystkie miały doczepione na końcu „Road”: Yari Road, Andheri Kurla
Road i tak dalej. Korciło mnie, żeby obciąć te „Road” i zrobić „ul.”, ale… Co w
takim razie ze Station Road albo Marol Pipeline Road? Jakoś nie widzi mi się
ani „ul. Stacyjna” ani „ul. Station”.
Przyjęłam także twardo zasadę, żeby nie wyróżniać kursywą
słów pochodzenia indyjskiego, co też niekoniecznie przejdzie w redakcji. Miałam
jednak dobre po temu powody. Tekst jest nadziewany takimi słówkami dość gęsto,
po części dla dodania lokalnego kolorytu, a po części dlatego, że różne
potrawy, części ubrania i inne takie nie mają odpowiedników w języku
angielskim. Tyle tylko, że kwestia zachowania konsekwencji przyprawiła mnie o
migrenę. Z jednej strony mamy słówka w najoczywistszy sposób egzotyczne, takie
jak panchnama czy lakh. Z drugiej – działające całkiem porządnie w języku
polskim, takie jak sari. I co teraz: zostawiać te „oswojone” zwyczajną
czcionką, a wyróżniać kursywą „obce”? Co w tym momencie jest obce, skoro na
przykład mogę bez trudu znaleźć po polsku przepisy na potrawy takie jak masala
dosa?
Dla osoby systematycznej, za jaką się poniekąd uważam,
bolesna była także niekonsekwencja w zapisie. Część nazw i imion jest
spolszczana w starym stylu: dżagirdar, Ganesza. Inne też są spolszczone, ale
już według nowszych zasad: Śiwa. Kolejne, żeby było ciekawiej, w ogóle nie mają
spolszczeń i zostają z zapisem międzynarodowym (czyli w zasadzie angielskim): maharishi.
Na szczęście wszystkie te obce słowa są wplatane w tekst z sensem i nie
sprawiają mi poważniejszych problemów, a sam tekst ma jakiś charakter, dzięki
czemu tłumaczyło się go nawet nieźle.
Po rozstaniu z inspektorem Choprą czeka mnie natomiast
dłuższa randka z komisarzem Brunettim: By
its Cover Donny Leon. Ale to już temat na inną notkę, licho wie, czy nie znowu
za dwa miesiące.
Ba! Dobijały mnie w szczególności "kurta" i "kurta-pajama"...
OdpowiedzUsuń1) Piszesz: "No właśnie: w Mumbaju czy w Bombaju? Teoretycznie w języku polskim obie nazwy są prawidłowe, a jako że jestem staroświecka, z sentymentu zdecydowałam się na Bombaj. Nie wiem oczywiście, czy wydawnictwo tego nie postanowi zmienić, ale to już sprawa redaktora". No właśnie nie jest to sprawa redaktora, chyba że mu na to pozwolisz. Prawo autorskie jest po Twojej stronie i proponuję upominać się o swoje, a nie podkulać ogonek.
OdpowiedzUsuń2) Chyba faktycznie najlepszym podejściem jest mieszanie starszych i nowszych spolszczeń - choć ja osobiście wolę Siwę/Sziwę niż Śiwę, ale nie protestuję wcale głośno przeciwko Śiwie.
Podobnie jest w transkrypcji nazw chińskich, dylemat co wybrać w beletrystyce: formy zapisu nazw chińskich - tradycyjne (wg transkrypcji Wade'a-Gilesa lub innych) czy nowoczesne (wg transkrypcji pinyin)?
A konkretnie:
- Mao Tse-tung/Mao Ce-tung czy Mao Zedong
- Cziang Czing (żona Mao, należąca do Bandy Czworga) czy Jiang Qing
- Teng Siao-ping czy Deng Xiaoping
- Tiananmen czy Tian'anmen
- Lao-cy czy Laozi
- Sun Tzu czy Sun Zi
- Sun Pin czy Sun Bin
- Pekin czy Beijing
- tao czy dao?
Osobiście w tym przypadku wolę(w beletrystyce!) formy starsze, no, może poza żoną Przewodniczącego Mao. Ręce opadają, gdy słyszę lub czytam, że tłumacze wolą (w beletrystyce!) wersje pinyinowe...
To jest sprawa tłumacza, tu się zgadzam, ale z drugiej strony nie warto kruszyć kopii, jeśli wydawnictwo ma jakieś preferencje, choćby ze względów poprawności politycznej (którą ja pod pewnymi względami słabo czuję - lubię stare, znane nazwy i nie przypisywałam do nich nigdy negatywnych konotacji, więc nie zauważam problemu nawet jeśli powinnam). Poza tym w przypadku Tarsago, gdzie to jest w sumie popularny drobiazg pakowany do tomu z trzema innymi, to ja już nawet, szczerze mówiąc, nie dostaję tekstu po redakcji. Zawsze staram się zrobić jak najlepszą robotę, ale trochę już przywykłam, że większość tego, co tłumaczę, to nie tyle książka, ile produkt...
UsuńAlbo taki dylemat - co wybrać:
OdpowiedzUsuńNefretete czy Nefertiti
- Enver Hodża czy Enver Hoxha czy Enver Hoscha
- Czyngis-chan czy Dżyngis-chan
- Kubilaj czy Kubiłaj czy Chubiłaj
- Tutenchamon czy Tutanchamon
- Rwanda czy Ruanda
- Skopie czy Skopje?
Moje preferencje: Nefretete, Enver Hodża, Czyngis-chan na równi z Dżyngis-chanem, Tutenchamon, Ruanda, Skopje na równi ze Skopie.
Ostatnio jednak coraz bardziej podoba mi się (nowsza) forma Skopje i (nowsza) forma Tutanchamon. Cały czas jednak drażni mnie Rwanda (starsza forma), Nefertiti (nowsza forma) czy Enver Hoxha (fuj! toż nawet nie wiadomo, o kogo chodzi i jak toto przeczytać).
Ja zdecydowanie preferuję formy spolszczone do takiej postaci, żeby było dla laika jasne, jak to ma być czytane! W szczególności dotyczy to właśnie chińskiego, w przypadku tych nowych nawet nie umiem odgadnąć, jak to miałoby brzmieć.
UsuńZ rzeczy, które mnie uwierają, jest też zamiana w słowach pochodzenia japońskiego dawnego zapisu "sz" na "si". "Siogun" mi się po prostu nie podoba, nawet jeśli ma bliżej do oryginalnej wymowy niż "szogun" (aczkolwiek, o ile wiem, to jest miękkie "sz", a nie miękkie "s"). Tak że akademicy upierają się przy nowym zapisie, ale jeśli kiedyś trafię coś takiego w przekładzie, na pewno użyję starszej wersji.
I tak trzymać! :)
OdpowiedzUsuń