Praca nad Second
Chance Summer posuwa się w dobrym tempie, Rywalki czekają już na mnie do odbioru, drugi tom tychże, czyli Elita, czeka na mnie do przetłumaczenia,
zaś znajoma pożyczyła mi książkę o translatoryce. Przeczytałam chwilowo jeden
rozdział, ale zdążyłam nabrać mocnego przekonania, że tłumaczenie jednak
odrobinę przypomina jazdę konną albo na rowerze. Jak człowiek za dużo zaczyna
kombinować nad techniką i nad tym, czy wszystko ma we właściwej pozycji, to ani
się obejrzy, jak zlatuje na pysk. Chyba będę się trzymała poglądu, że chociaż pewien
warsztat jest tłumaczowi niezbędny (jak w każdym zawodzie twórczym), sam
przekład należy robić, opierając się na intuicji, a nie rozpamiętując, jaką to
zasadę i dlaczego należy w tym momencie zastosować.
Pytanie, jakie zadała mi ta znajoma, brzmiało „dlaczego
niektóre książki mają wiele przekładów?”. Cyniczna i nie do końca prawdziwa
odpowiedź zabrzmi – bo widać wydawnictwom tak się akurat opłaciło. To nie jest
całkowicie pozbawiona sensu odpowiedź. Od dłuższego czasu na rynku pojawia się
bardzo, bardzo dużo książek, a w efekcie nawet te najbardziej wartościowe
rzadko kiedy są tłumaczone więcej niż raz. A jeśli nawet, to zwykle dlatego, że
albo pierwszy przekład do niczego się nie nadawał, albo wydawnictwo nie
dogadało się z tłumaczem i/lub właścicielem praw majątkowych do przekładu
(czyli z innym wydawnictwem). Zazwyczaj jednak łatwiej jest po prostu kupić
stary przekład i wydać go jeszcze raz.
Poza tym istnieje pewne zjawisko, o którym pewnie nie
powinnam pisać, ale które niestety widzę bardzo wyraźnie. Mimo piętrzących się
w księgarniach stosów mam wrażenie, że tak naprawdę literatury jako takiej jest
coraz mniej. Ogromna, przytłaczająca część tego, co jest wydawane, to w gruncie
rzeczy „produkty” przeznaczone do konsumpcji w celach rozrywkowych, przygotowane
zgodnie z najnowszymi trendami sprzedażowymi i napisane przez osoby, które
szkoliły się na kursach pisania kreatywnego, więc mają dyplomy poświadczające,
że wiedzą, co robią. Tyle że to nie jest literatura. Literatura może być dobra
albo nie, może być rozpaczliwie zła, ale jednak działa na odrobinę innej
zasadzie niż większość tego, z czym mam ostatnio do czynienia. W przypadku
produktów absolutnie wystarczy jeden przekład, dostosowujący produkt do nowej
grupy odbiorców (to się ślicznie nazywa „lokalizacją”), przekazujący jego treść
w możliwie przyswajalnej formie.
Więcej niż raz tłumaczone są przede wszystkim dzieła
zaliczane do klasyki różnych gatunków. To nie polega tylko na tym, że jakiś
nudny profesor zapisał je na odpowiednią listę – one są klasyką właśnie
dlatego, że pozostają na tyle dobre i intrygujące, by więcej niż jeden tłumacz
doszedł do wniosku, że ma ochotę zmierzyć się z tym tekstem, pokazać
czytelnikom w swoim kraju własną interpretację. Zabawną rzeczą, jaką warto
pamiętać, jest jednak to, że czytelnicy przyzwyczajają się do przekładów i z
reguły najbardziej będzie im się podobał ten, który przeczytali jako pierwszy.
Szczególnie jeśli autor kolejnego przekładu postawi sobie za cel przewrócenie
do góry nogami całej terminologii i nazewnictwa, tak zrobił to Łoziński w
przypadku Władcy pierścieni i Diuny. Oba te przykłady są tak osławione
w sieci, że ewentualni ciekawi na pewno znajdą liczne oburzone przykłady tego,
co weszło do języka pod nazwą „łozizmów”, ale interesujące pytanie brzmi, jak
byłby odbierany na przykład przekład Władcy
pierścieni, gdyby to Łoziński był pierwszy, a nie Skibniewska. Może wszyscy
przywykliby do jego neologizmów (tak jak przywykli do neologizmów Skibniewskiej
– to ona wprowadziła na przykład „krasnoludy” jako odpowiednik „dwarves”) i
wszelkie próby wierniejszego i zachowującego imiona przekładu uznaliby za
śmieszne? Spróbujmy sobie wyobrazić, że ktoś wydaje Kubusia Puchatka albo Muminki
z oryginalnymi imionami…
Ja mam ogromny sentyment do przekładu Ani z Zielonego Wzgórza Bernsteinowej, bo czytałam to w
dzieciństwie kilka razy, ale w tym momencie muszę całkiem uczciwie przyznać, że
to nie jest dobry przekład. Pomijając już wątpliwe decyzje w rodzaju
nieistniejącego w oryginale „Zielonego Wzgórza”, które całkowicie fałszywie
ukształtowało w mojej wyobraźni pejzaż, w jakim rozgrywała się akcja, trafiało
się tam gęsto kwiecie w rodzaju „szkockich sosen” a nawet rzeczy takie jak „identyczność”
zamiast „tożsamość”. Chętnie zobaczyłabym wydanie poprawione, ale… Gdyby ktoś
całkiem logicznie odszedł od Zielonego Wzgórza i wymyślił coś zgodniejszego z
oryginałem, pewnie już nie umiałabym się z tym pogodzić. Mogłabym wiedzieć, że
tak jest lepiej, ale i tak by mi zgrzytało. Jeśli więc upieramy się, że jakiś
przekład jest „lepszy” od innego, to czy przypadkiem nie mamy na myśli tylko
tego, że bardziej do niego przywykliśmy, jako pierwszy ukształtował obraz książki
zapisany w naszej pamięci?
Na pociechę powiem, że istnieją wyjątki. Przygody Alicji w Krainie Czarów miałam
przyjemność poznać w przekładzie Macieja Słomczyńskiego. Wiele lat później
dokupiłam sobie tłumaczenie Roberta Stillera – i oboma jestem zachwycona tak
samo. Jasne, w tym przypadku każdy przekład zdziera jakąś warstwę znaczeniową z
kunsztownego oryginału, ale obie te interpretacje są równorzędnie świetne. Nie
chodzi o to, która co wierniej oddaje – obie przenoszą magię tej książki.
Polecam je (razem z oryginałem – wydanie z przekładem Stillera jest
dwujęzyczne) do porównania, jeśli ktoś chce sobie odpowiedzieć na pytanie, czy
warto dwa razy tłumaczyć to samo.
tłumacz to też trochę pisarz, jego interpretacja warunkuje nasze ;)
OdpowiedzUsuńto ciekawe, oddają nam kawałek swojej wyobraźni ;)
OdpowiedzUsuńciekawe jaki byłby Władca, gdyby pierwsze tłumaczenie robił ktoś inny... w myślach na pewno wyglądałby inaczej ;)
OdpowiedzUsuńRany... Kobieto zdradź mi jak Ci się udało dotrzeć do wydawnictw... i ile czasu Tobie to zajęło. Kochana ja też próbuję i na razie nic. Co prawda wysyłałam tłumaczenia książek, które sama wyszukałam na goodreads, zakupiłam na amazon... efekt Gola na "All in" odpisała "całkiem dobre" ale odkładają bo są małym wydawnictwem i mało rąk do pracy.
OdpowiedzUsuńMoże jakieś rady dla raczkującej tłumaczki? ;)
A może zerkniesz na moje wypociny? Mogę dać namiar na moją stronkę... recenzje czytelniczek mam dobre ;) A co u mnie znajdziesz? "All in" (Blackstone 2), "Eyes Wilde Open" (Blackstone 3 - odłożone na chwilkę; 9 rozdziałów jest), C.M. Stunish "Real Ugly" (całość); pierwsze i najmniej udane - Nieumarła 5 (Królowa Betsy, którą porzuciło Amber), Armentrout "Daimon" (tłumaczę to głównie dla córki i jeszcze nie skończyłam), Lora Leigh "Nauti Boy". Nie dużo tego, ale to jak na razie hobby... choć chciałabym na tym zarabiać bo to lubię.
Zaznaczę jeszcze, że wszystko od a do z robię sama.. Nikt mnie nie sprawdza ;)
Pozdrawiam,
Aśka
A można spytać, jakie studia najlepiej skończyć, aby mieć szansę zostać tłumaczem w wydawnictwie?
OdpowiedzUsuńJestem tłumaczką zajmującą sie doradztwem i pomocą w załatwianiu spraw urzędowych w Niemczech. Chciałam się zapytać, bo zawsze mnie to nurtowało ile zarabia tłumacz w wydawnictwie, tłumacz książek? Jaki to przedział.
OdpowiedzUsuńO tak, intuicja tłumacza jest równie ważna jak wiedza i warsztat! A jej nie sposób się nauczyć, chociaż czytanie dobrych książek na pewno ją szlifuje.
OdpowiedzUsuńOdpowiadam zbiorczo, bo nie sądzę, żeby autorki komentarzy jeszcze o nich pamiętały (przepraszam), ale niech będzie dla porządku, na wypadek gdyby ktoś tu zajrzał.
OdpowiedzUsuń1) Do wydawnictw trzeba mieć, niestety, sporo szczęścia. One szukają tłumaczy, ale to są zwykle wąskie "okna", kiedy mają jakąś propozycję, i jeśli się w to nie trafi, to nasza propozycja współpracy ląduje gdzieś w niebycie. To wyjątkowo irytujące. Z drugiej strony jeśli się ma szczęście, to można na stałe wejść "w orbitę" jakiegoś wydawnictwa, łatwiej też wtedy prosić o polecenie gdzieś indziej - wydawcy to nie taki duży światek.
2) Studia... Ja tam kończyłam biologię, na znajomość języka nie mam żadnych papierów...
3) Stawki... Problem jest taki, że nie chcę pisać zbyt dokładnie, bo w tym momencie współpracuję głównie z Jaguarem. Stawki się różnią zależnie od rodzaju tekstu, no i wydawnictwa. Ja wiem, ile sama żądam jako minimum, ale dostałam ze dwa razy propozycję w takiej wysokości, że to już nawet nie było śmieszne - i przeraża mnie, że pewnie znajdą kogoś za takie pieniądze...