Zapowiadałam, że czasem mogę przechodzić od tłumaczeń do drugiej strony medalu, czyli redakcji. Jako że o tłumaczeniach chwilowo niczego nie mam do powiedzenia (chyba że zacznę odzyskiwać i przerabiać moje bardzo stare posty, z których może bym jeszcze coś ciekawego wytrzepała), spróbujemy skrobnąć parę słów o rzeczy, która jest redaktorowi absolutnie niezbędna.
Jasne, znajomość polszczyzny się przydaje.
Ale tak naprawdę absolutnie, całkowicie i zupełnie niezbędne redaktorowi są: kamienny spokój, uprzejmość i umiejętność negocjacji w kontaktach z autorem (jako autora rozumiem tu także tłumacza – każdą osobę, nad której tekstem się pracuje). Niezależnie od tego, jak dużą dziurę wybiliśmy głową w ścianie podczas redakcji, ile razy nastraszyliśmy kota gwałtownym okrzykiem zawierającym słowa uznane powszechnie za niecenzuralne i jak bardzo mamy ochotę powiedzieć autorowi, co o jego pracy myślimy, zrobić tego nie można. No chyba, że jesteśmy właścicielami wydawnictwa/portalu i naprawdę nie chcemy tej osoby widzieć na oczy. Ale nawet wtedy spuszczanie ze schodów w białych rękawiczkach jest lepszym pomysłem.
Piszę o tym dlatego, że wiele osób (szczególnie pracujących nad tekstami amatorsko lub półamatorsko) ma skłonności do popadania w tryb misjonarsko-kaznodziejski. Jeśli widzą zbłąkaną stylistycznie lub gramatycznie owieczkę (o ortografii zamilczmy z litości), czują się w obowiązku dobitnie jej wykazać, jak bardzo zgrzeszyła przeciwko Poprawności Językowej i jak niesłychanie powinna się tego wstydzić. W wydawnictwie to prosta droga do zniechęcenia autora do współpracy. W portalu internetowym to prosta droga do zaniku napływu tekstów. W każdym przypadku to prosta droga do awantury. Praktycznie każdy normalny i zdrowy człowiek na atak odpowiada kontratakiem. Chyba że jest tak zakompleksiony, że nawet kontratakować nie jest w stanie – ale wtedy zabierze tekst i ucieknie, a nieszczęsny redaktor nie wydobędzie z niego niczego konkretnego.
Oczywiście w przypadku wydawnictw, gdzie tłumaczenie jest zamawiane, sprawa wygląda inaczej. Jeśli trafi się tekst faktycznie nie do użytku, redaktor zwykle eskaluje sprawę do naczalstwa, które podejmuje jakieś negocjacje z tłumaczem (w rzadkich przypadkach odrzuca przekład). Dlatego w dalszej części piszę o przypadkach, kiedy osoba redagująca tekst ma jakąś władzę decyzyjną – na przykład o tym, czy tekst przyjąć do publikacji w portalu/czasopiśmie. Dla zdrowia psychicznego obu stron (redaktora i autora) należy przyjąć kilka zasad i starać się ich trzymać.
1. Jeśli tekst jest naprawdę, ale to naprawdę do niczego, nie warto się pastwić nad autorem. Nawet jeśli jest to osoba skrajnie pozbawiona autokrytycyzmu, a tekst może na spotkaniach towarzyskich służyć jako ozdoba imprezy, przy której wszyscy by płakali ze śmiechu. Skoro został przysłany, autor uznał, że się nadaje. My widzimy, że się nie nadaje i nie zostanie poprawiony, bo autor musiałby się jeszcze raz urodzić i nauczyć pisać po polsku. Odpowiednia w takich przypadkach jest krótka, sucha i uprzejma odpowiedź, przy czym „tekst nie spełnia standardów stawianych...” jest znacznie lepszym doborem słów niż „nie publikujemy wypocin ograniczonego przedszkolaka”. To ostatnie ewentualnie możemy powiedzieć kotu, jeśli jesteśmy pewni jego dyskrecji w tej sprawie.
2. Same błędy ortograficzne i/lub formalne nie świadczą o tym, że tekst jest do niczego. Jasne, może szlag trafić, jeśli w całym tekście znajdujemy spację przed przecinkiem, zamiast po niej, brak spacji przed nawiasem lub myślnikiem i inne tego typu kwiatki. Jasne, jak widzimy błędy ortograficzne, to rzuca nami. Jednakże zdarza się, że mimo to tekst jest nie najgorzej skonstruowany i merytorycznie do rzeczy. W tym przypadku w odpowiedzi nie należy absolutnie dowodzić, że tylko żłoby nie wiedzą, jak się stosuje spacje, a ortografii uczą w podstawówce. Jeśli się chce odnieść jakieś efekty, dobrze jest zacząć od pochwalenia tekstu (zawsze dobrze jest zacząć od pochwalenia tekstu!), a potem skoncentrować się na tym, że tego rodzaju drobne usterki (usterka znacznie mniej denerwuje ludzi niż sugerowanie, że popełnili błąd) bardzo zniechęcają czytelników – a można ich przecież bardzo łatwo samemu uniknąć, pilnując tych nieszczęsnych spacji. Na ortografię dobrze jest zasugerować autokorektę i/lub tzw. betę – osobę, która przeczyta ten tekst przed przesłaniem dalej i wyłapie „kwiatki”.
3. Nie należy wytykać autorowi błędów. Należy mu pokazać, jak może ulepszyć tekst. Owszem, to może się wydawać okropną hipokryzją, ale naszym celem nie jest bawienie się w moralizatorów, tylko uzyskanie dobrego tekstu. W tym celu zdecydowanie bardziej sprawdza się pisanie w duchu „tekst jest fajny, podobało mi się to i tamto, ale niestety miejscami jest trochę za dużo kolokwializmów – jeśli się ich pozbędziemy, będzie lepiej wyglądał”. Podobnie jak wyżej, lepiej jest pisać o „usterkach stylistycznych” a nie „marnym stylu”, o tym, że na wszelki wypadek przypominam, iż dane słowo znaczy trochę co innego, a związek frazeologiczny nie może mieć takiej postaci. Warto utrzymywać swoje wskazówki w duchu takim, że autor jest dobry, tylko widocznie miał chwilowe zaćmienie. Jeśli to ma sens, można zawsze zachęcać – że praktyka czyni mistrza, że widać niezły styl, który potrzebuje tylko wyrobienia i tak dalej. Wtedy mamy znacznie większe szanse na to, że nasze poprawki zostaną przyjęte do wiadomości, a mniejsze – że druga strona się zacznie wykłócać.
4. Nie naprawiać, jak nie jest popsute. To zawsze najtrudniejsze, ponieważ granica jest cienka. Zdarza się, że tekst jest poprawny gramatycznie, ale styl i płynność kuleje, wymuszając zmiany redakcyjne – to normalne. Ale trzeba nabrać dostatecznego doświadczenia, żeby widzieć, czego poprawiać nie należy. I to, że my byśmy napisali inaczej, to nie jest argument. W ten sposób zyskujemy też dobry argument do przepychania zmian – „podobało mi się to i to, więc zostawiłam, ale naprawdę uważam, że tamto trzeba zmienić”.
5. Negocjować. Zawsze zostawiać furtkę – „jeśli to się nie podoba, możemy popracować nad czymś innym”. Jeśli autorowi nie podoba się poprawka, należy mu pozwolić zaproponować swoją wersję. Jeśli jego wersji coś jest – dłubać dalej (ale już się nie upierać przy swojej oryginalnej poprawce, tylko proponować nowe). W końcu zwykle udaje się dojść do porozumienia, przy czym dla mnie barierą nieprzekraczalną jest poprawność gramatyczna. Tu nie ustąpię ani na krok, ale jeśli autor jako ten Rejtan się rozkłada przy swojej wersji stylistycznej – niech ma, dopóki to nie zawiera błędów. Mówiąc brutalnie, autor, który ma poczucie, że coś ugrał, to zadowolony autor.
Redaktor ma jednak ciężką pracę:)
OdpowiedzUsuńJa nie lubię tylko argumentu: bo ja bym to zrobił lepiej. Za to poprawa błędów, wskazanie alternatyw bądź też dobrej drogi błądzącemu to bardzo dobra sprawa. :)
Ja oczywiście jestem otwarta na wszelkie prośby i propozycje, co powinnam zmienić a co poprawić. Ale w granicach zdrowego rozsądku. Mi samej zdarzyło się zerwać współpracę z wydawnictwem ze względu, jak oni to powiedzieli "Robisz zbyt dużo błędów, jeśli nie załatwisz sobie korekty od humanisty, będziemy musieli podziękować."
OdpowiedzUsuńZależy, co ktoś ma na myśli mówiąc błędy. :) Ale sugestie to jeszcze nic złego:) Sama często czytając jakiś starszy tekst robię w nim korektę:)
OdpowiedzUsuńUff, kolejny dzień za mną... To prawda, błąd błędowi nierówny, więc to wszystko zależy od okoliczności. W tekstach amatorskich istnieje to, o czym pisałam parę razy - tak zwana beta, czyli osoba, która rzecz czyta i sprawdza, czy nie ma poważniejszego kwiecia. Ja moje tłumaczenia zwykle "przepuszczam" przez przyjaciółkę - nie po to, żeby tłukła literówki, tylko żeby mi dała znać, czy nie znalazła czegoś niezrozumiałego.
OdpowiedzUsuńKobra - a letnich planów na razie nie mam, ale niestety więcej wolnego czasu pod względem redakcji/tłumaczeń = więcej czasu do wpakowania w portal. W tym momencie wzięłam się na przykład za upiorną robotę w postaci ujednolicania listy twórców i tyle było mojego wolnego czasu.
Tak, jak ktoś przeczyta to dobrze, a już zwłaszcza tłumaczenie, które jest przetworzeniem oryginału. Czasem nawet na głos inaczej brzmi niż na papierze.
OdpowiedzUsuńAle -odbiegając od tematu- mimo tego, że ludzie twierdzą, że tłumaczenia są nudne to i tak je lubię.
Nudne to pojęcie względne. Trzeba lubić bawić się słowami i dłubać w języku, a po prostu nie każdy jest w stanie zrozumieć, co w tym fajnego...
OdpowiedzUsuń:) Racja:) Ale ja lubię, chociaż czasem kreatywność zawodzi:)
OdpowiedzUsuńTłumacz robiący (cześciej niz kilka razy na ksiazke) byki ortograficzne i merytoryczne ma jeszcze wiele do nauczenia sie. Podobnie tlumacz, ktory ma problem ze spacjami, interpunkcja czy skladnia, no i ze stylem.
OdpowiedzUsuńJa tlumaczowi, który nasadzil tyle kwiatkow co tlumaczka ksiazki LYONESSE Jacka Vance'a (zob. wpis forumowicza ŚLEPEKISZKI 3 od dołu: http://forum.mlingua.pl/showthread.php?t=16064&page=8) bym podziekowal i powiedzial: "Prosze przyjsc za piec lat, to wtedy damy pani kolejna próbke". Predzej niz przez 5 lat nie poduczylaby sie jezyka ani angielskiego, ani polskiego. A przeciez niefachowca zatrudniac nikt nie chce.
Toteż dlatego pisałam tu raczej o autorach niż o tłumaczach. Natomiast jeśli chodzi o wydane książki... Tłumacz nie powinien sadzić błędów, ale jeśli coś takiego pojawia się w książce, to znaczy, że nawalił przede wszystkim redaktor i korekta. Tłumacz ma prawo ufać, że jego tekst zostanie doszlifowany i pozbawiony ewentualnych niedociągnięć przed publikacją!
OdpowiedzUsuń