czwartek, 7 października 2010

Cerowanie i łatanie

Tymczasem miała już miejsce premiera Kluczy do Repozytorium - naprawdę ekspresowo, biorąc pod uwagę, kiedy to oddawałam. Nie widziałam jeszcze egzemplarza na oczy, więc jestem ciekawa, jak wyszły te wszystkie koszmarne tabelki. Ale co się odwlecze, to nie uciecze - będę w Wydawnictwie, to swoje egzemplarze dostanę.

Jeśli natomiast idzie o Zbłąkanego anioła, to jeśli nie wydarzy się jakaś potężna katastrofa i niebo nie zleci mi na głowę, wyląduje w Wydawnictwie jakoś w przeciągu tygodnia. W tej chwili przeprowadzam mu drugie czytanie i szlifowanie, a to chwilę zajmie, ale już nie aż tak długo. A potem nie ma się co rozczulać. Zawsze przy każdym kolejnym czytaniu daje się coś poprawić, więc trzeba wiedzieć, kiedy należy już machnąć ręką i wypchnąć tekst, żeby mogła go poobrabiać redaktorka.

Swoją drogą, wśród mniejszych i większych decyzji pozostają zawsze na nowo pytania, czy i na ile tłumaczowi wolno poprawiać autora. Oczywiście zauważyłam już dawno, że nadmierne czepialstwo nie ma sensu. Jeśli na przykład w książce w jednym miejscu jest mowa o tym, że dzięki wampirzej szybkości można pokonać 50 km w pół godziny, a kawałek dalej okazuje się, że 150-kilometrowa wędrówka, przy tejże szybkości ma zająć tydzień (a ostatecznie większą część dystansu postaci pokonują w czasie "krótszym niż machnięciem skrzydeł motyla"), to mnie to razi. Ale chyba tylko mnie - tego typu rzeczy w książkach Melissy de la Cruz zdarzają się całkiem często i nie pamiętam, żeby jakakolwiek czytelniczka miała o to pretensje. Prawdopodobnie to w dużej mierze wina mojego krytyczno-analitycznego umysłu.

Czasem sprawa jest czysto specjalistyczna. Autorka na przykład wprowadza pojęcie tryglifu (org. "triglyph") w znaczeniu "symbol składający się z trzech elementów". Problem polega na tym, że takie słowo istnieje - i po polsku, i po angielsku - tylko znaczy zupełnie coś innego. To nazwa elementu architektonicznego, jak twierdzi odpowiedni artykuł Wikipedii. Byłoby dobrze, żeby ktoś zafascynowany ślicznie brzmiącym słówkiem nie zaczął go używać w złym znaczeniu. Dajemy przypis? Pomyśli się, zasugeruję to chyba redakcji.

Co jednak, jeśli trafiam na rzecz, którą na pewno zauważą czytelnicy w Polsce? Otóż po fabule plącze się wspominany przeze mnie już kiedyś zakon petruwiański, a jego przedstawicielem jest... No właśnie. Autorka najwyraźniej nie odróżnia "zakonnika" od "księdza", traktując te słowa całkowicie zamiennie. W sumie to nie jest takie dziwne - w Stanach działa Kościół Katolicki, ale jest też w ramach samego chrześcijaństwa niezliczona mnogość odłamów, sekt i jak je tam jeszcze zwał. Niekoniecznie każdy musi się orientować, w jaki sposób powinna działać hierarchia. Tu jednak rzeczony osobnik ma... naście lat. Nastoletni zakonnik to już rzecz wystarczająco naciągnięta, bo jestem dziwnie pewna, że osoba niepełnoletnia ślubów zakonnych składać nie może. Ale powiedzmy, że biorąc pod uwagę jego historię i sytuację, można to w dużym naciągnięciu przyjąć (rodzaj nowicjatu?). Jednakże jeśli zacznę pisać o nastoletnim księdzu, to już chyba nawet najmniej spostrzegawcze polskie czytelniczki stwierdzą, że coś tu jest troszkę... bez sensu. Ponieważ tenże pan żadnej mszy nie odprawia, uznałam, że nie będzie zbyt dużym nadużyciem traktowanie każdego oryginalnego priest jako "zakonnika" zamiast "księdza". To się zresztą nie wyklucza (zakonnik może być wyświęcony na księdza) - więc jeśli w kolejnym tomie się okaże, że to jednak musi być ksiądz, przejdzie się na tego księdza raczej bezboleśnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz