Przymierzałam się do tego tekstu dość długo, bo jest
odrobinę sprzeczny z założeniami tego bloga. Wyznaję zasadę, że o tłumaczonych
książkach tak jak o zmarłych: albo dobrze, albo wcale. Tymczasem zdarza się, że
natykam się na mniejsze i większe dołki w materiale oryginalnym i muszę
przyznać, że pod tym względem Akademia
Dobra i Zła okazała się wyjątkowo bogata w rozmaite kwiatki. Doszłam jednak
do ważnego wniosku, że 99% tego, o czym mówię, będzie całkowicie niezauważalne
dla przytłaczającej większości czytelników.
Pisałam już o tym, ale powtórzę: należy pamiętać, że każdą
książkę czytam – w optymistycznym scenariuszu – trzy razy, w dodatku jadąc po
niej nosem. Mniej się przy tym zastanawiam, jak się skończy, a bardziej – jak
jest zbudowany ten opis, co autor miał tutaj na myśli i jak oddać tę grę słów.
Przy okazji jednak zauważam najrozmaitsze drobne detale, po których dawniej,
jako czytelniczka, prześlizgiwałabym się bez głębszego zastanowienia. Teraz już
nie, bo niestety nawet książki, których nie tłumaczę, zaczęłam czytać w inny
sposób i w efekcie liczba dobrych książek, jakie znam, znacząco spadła.
Akademia Dobra i Zła
była debiutem Somana Chainaniego, a do tego dało się zauważyć, że pracował on
wcześniej jako scenarzysta i płynne opisy nie były jego najmocniejszą stroną.
Poza tym jednak książki z tej trylogii mogą posłużyć za modelowe przykłady
tego, na co w mniejszym lub większym stopniu natrafiam w najróżniejszych
pozycjach.
Kwak by te cyferki
Znacie ten wierszyk Tuwima? Jak nie, to znajdźcie go sobie w
całości.
Szły raz drogą trzy
kaczuszki
Grzeczne, że aż miło:
Pierwsza biała, druga
czarna,
a trzeciej nie było.
Na spotkanie tym
kaczuszkom
Dwie znajome wyszły:
Pierwsza z krzaków,
druga z sieni,
Trzecia prosto z
Wisły...
No to teraz wracamy do Akademii
Dobra i Zła, tom drugi: Świat bez
książąt, scena: Próba Baśni. Przypomnijmy, że to rodzaj podchodów, w
których udział biorą dwie dziesięcioosobowe drużyny, odbywających się na
magicznie zapieczętowanym obszarze, gdzie nie ma mowy o osobach postronnych.
- Bohaterki natykają się na trzy osoby z przeciwnej drużyny. Tłumaczka klepie w klawiaturę, trochę na
autopilocie.
- Nagle zbliżają się przeważające siły wroga: jeszcze sześciu
przeciwników. Tłumaczka klepie i klapie.
- Wśród których nie ma dwóch osób z przeciwnej drużyny,
poszukiwanych przez bohaterki. Tłumaczka
marszczy brwi, potrząsa głową z rozbawieniem i zamienia „sześciu” na „pięciu”.
- Jakiś akapit dalej
tłumaczka wyrywa się z odrętwienia, cofa się o kilka stron i stwierdza ponad
wszelką wątpliwość, że co najmniej dwie osoby z tej drużyny zostały już
wyeliminowane, czyli wyteleportowane z obszaru rozgrywek. Tłumaczka klnie,
przywraca „sześciu” i jedzie dalej z tym koksem w słusznym przekonaniu, że i
tak nikt nie zauważy.
Pytanie: dlaczego nie przeprowadziłam dalszego odejmowania
przeciwników do rozsądnej liczby? Tu właśnie trzeba brać pod uwagę kontekst,
czyli to, co napisałam o „przeważających siłach wroga”. Sens tej sceny polega
na tym, że zbliża się zagrożenie dla bohaterek. Sześć osób może być zagrożeniem.
Pięć od biedy też. Trzy – już nie bardzo, biorąc pod uwagę, że na tym etapie z
poprzedniej trójki dwie sztuki były już chyba też wyeliminowane. W takim
przypadku lepiej zostawić niespójność tego rodzaju niż wprowadzić nową: po co
dramatyczne „idź dalej, my ich zatrzymamy”, jeśli zagrożenie miałoby bardzo
umiarkowany rozmiar?
W ogóle z cyferkami jest nieszczęście. Autorzy – nie
wiedzieć czemu – uwielbiają podawać wszystko w stopach, galonach, funtach,
uncjach i licho wie, czym jeszcze. Wydawnictwo woli, żeby to przeliczać na
bardziej oczywisty system metryczny. To nie problem: problemem jest, kiedy
przeliczam i w diabły mi wychodzi, że szanowny autor ma słabe pojęcie, ile to
jest, bo ja wiem „dziesięć stóp”. Na przykład w trzecim tomie Akademii bohaterowie stają przed
gigantycznym rumowiskiem zwalonych drzew, wznoszącym się na wysokość… pięciu
metrów. Serio. Większe wykroty widziałam w całkowicie niemagicznej Puszczy
Białowieskiej. O armiach zatrzymujących się w odległości dwudziestu metrów nie
wspominam… Co w takiej sytuacji robi tłumacz? To zależy. Czasem tłumaczy na
zasadzie „i tak się nie połapią, a skoro autor chciał, to niech ma”. Czasem
można taką niewygodną liczbę po prostu pominąć i zastąpić mniej precyzyjnym
omówieniem typu „niedaleko” czy właśnie „ogromny”. Acz pytanie pozostaje: czy
tak trudno się zorientować, jaka to odległość te pięćdziesiąt stóp, i
odpowiednio się zastanowić, czy ma sens?
Złudzenia optyczne i
sztuczki perspektywy
Mam – być może niedobrą – skłonność, żeby łatać małe dziurki
logiczne w tekście. W rodzaju takich, że w jednym akapicie stoi na stole popielniczka
szklana, a w następnym ktoś strąca popiół do metalowej. Albo autor zapomniał,
kto koło kogo stoi czy coś w ten deseń.
Niestety pod tym względem Akademia wystawiła moją cierpliwość na poważną próbę. Szczególnie
irytowało mnie, gdy bohaterowie idą przez Puszczę (w oryginale Woods, żeby nie było, że źle
zrozumiałam) i widzą to czy tamto… na horyzoncie. Drugim przypadkiem
powtarzającym się we wszystkich trzech tomach była niezwykła dalekowzroczność:
ktoś z bohaterów, stojący na wieży zamku, patrzy na polanę po drugiej stronie
Błękitnego Lasu i dostrzega każdy detal, od wyrazu twarzy znajdujących się tam
osób po – niemalże – układ dziurek ich guzików. Wiem oczywiście, jak to widział
autor: jak zbliżenie na filmie. Problem polega na tym, że jeśli pokazuje się
wydarzenia z czyjegoś punktu widzenia (mimo narratora w trzeciej osobie), to
fajnie byłoby zadbać o to, żeby te wydarzenia faktycznie zgadzały się z
perspektywą danej postaci.
No dobrze, a co to ma do wyzwań tłumaczeniowych? Ano to, że
w każdym przypadku podejmowałam błyskawiczną decyzję. „Dalekowzroczność”
zostawiałam, bo była istotna, ale zdarzało się, że przycinałam i prostowałam
jakieś rzeczy, które były na przykład topograficznie niemożliwe w danym
momencie. Na przykład dlatego, że autor uparcie pisał o słońcu, zniżającym się
po południu na… wschodzie, albo też równie uparcie nazywał świecącą na
wschodzie jasną gwiazdę – Gwiazdą Polarną. Jasne, to magiczny świat, może tam
Polarna świeci na horyzoncie, ale skoro mogę ją bezboleśnie przeistoczyć w gwiazdę
poranną, to wszyscy będą bardziej zadowoleni. Ze mną na czele.
Czy róża pod inną
nazwą na pewno pachnie?
Mój najpoważniejszy zarzut do Akademii Dobra i Zła jako książki – i jako materiału do przekładu –
dotyczy jednak czegoś innego i chociaż nie chciałam narzekać, uznałam to za
bardzo istotne z czysto translatorskiego punktu widzenia. Otóż, umówmy się,
zdarza się czasem, że autor użyje jakiegoś słowa, powiedzmy, niedbale, nie
sprawdzając jego znaczenia. To się zdarza w każdej książce i zwykle dotyczy
słów trudniejszych, często archaicznych i generalnie rzadko stosowanych.
Ponieważ tłumacz – w odróżnieniu od autora – na widok takiego słowa zatrzymuje
się, sięga po słownik i jak byk znajduje coś, co nie ma sensu, to można bardzo
łatwo poprawić. Trochę trudniej bywa, gdy takie słowo jest użyte w jakiejś
nazwie własnej i wtedy trzeba decydować, czy trzymamy się oryginału, czy od
niego odchodzimy.
Tu muszę się przyznać, że niestety w przypadku Akademii... zorientowałam się bardzo
późno, że coś jest nie tak. Przywykłam, żeby uważać na trudne słowa i terminy.
Wiem też, że warto mieć oko na określenia broni używane przez autorów, bo w
większości przypadków nie zawracają sobie głowy detalami i na przykład używają
zamiennie sztyletu i noża, a dobrze, jeśli jeszcze nie miecza. Rozumiem, że nie każdy jest
botanikiem, więc staram się, by nie skręcało mnie za bardzo, gdy widzę coś
takiego jak pine bush, czyli krzew sosny (mam wrażenie, że chodziło
tu generalnie o jakiegoś małego iglaka). Poza tym jednak, jak na tłumacza
przystało, pozwalam, żeby tekst mnie prowadził: staram się dotrzec, o czym pisze
autor i odpowiednio do tego układać swój przekład. Tymczasem Soman Chainani,
jak się okazało, używa słów w sposób… powiedzmy… swobodny.
Weźmy tu na warszatat przykład najbardziej widoczny dla
mnie. Dwie akademie (notabene, autor uparcie stosuje zamiennie słowa tower i castle, a w dodatku każdy z zamków ma własne wieże) leżą nad
jeziorem, którego wody są krystalicznie czyste od strony Dobra, zaś od strony
Zła mamy czarny szlam. Autor używa tu trzech określeń: Bay, Lake (to
krystaliczne) oraz Moat (czyli ten
szlam). Po polsku oznacza to dokładnie: Zatoka,
Jezioro oraz Fosa. W związku z
tym namalowałam sobie w myśli obraz jeziora, które ma zatokę i po dwóch
stronach tej zatoki stoją zamki. Zamek Zła otacza szlamiasta „fosa”, zamek
Dobra graniczy z krystalicznie czystą wodą. Jakoś to można sobie wyobrazić,
nawet jeśli między „fosą” a resztą jeziora nie ma wyraźnej granicy innej niż
to, co w niej pływa. OK, to magia. Ale… kiedy pierwszy tom był już wydany,
zaczęłam sobie uświadamiać, że to nie tak. Z powodów, których nie umiem
dociekać, autor wyobraził sobie jezioro, które nazwał Zatoka, podzielone na
dwie połowy: jedną nazwał Jezioro, a drugą nazwał Fosa. Można się kłócić, że ma
to sens na obrazku-mapie w pierwszym tomie, ale problem polega na tym, że im
dalej w las, tym częściej słowo Zatoka jest używane jako synonim całego
jeziora. Uprawiałam zaawansowaną gimnastykę, żeby jakoś tego uniknąć.
Inny przykład: w trzecim tomie bohaterowie trafiają do
kryjówki, która jest domem położonym wśród tego, co autor nazwał moor. To może znaczyć wrzosowisko, może
być też rodzajem bagna (torfowiska dla ciekawych), albo, jeśli jest się
laikiem, generalnie opisywać jakiś jałowy nieużytek. Poszłam tym tropem i
wpadłam nosem w opisy zielonych pagórków porośniętych soczystą trawą i
ciągnących się aż po horyzont. Tu mogłam już na szczęście przeprowadzić
likwidację szkód w zarodku i użyć słówka łąki,
ale niestety tego, co było w poprzednich tomach, musiałam się już konsekwentnie
trzymać. Z niewiadomych powodów natomiast do białej gorączki doprowadzały mnie
ćwierkające gołębie… Ale to też mogłam jakoś ubić.
Tak jak pisałam we wstępie: dużej części tego w przekładzie
nie ma, bo co znalazłam, to zabiłam ogniem. Nie wiem, naprawdę nie wiem, o co
tu chodziło autorowi. Przez jakiś czas nosiłam się z przekonaniem, że po prostu
te słowa mają szerszy zakres znaczeniowy niż sądziłam, a ja nie znam
angielskiego tak dobrze, jak mi się wydawało. Ale jeśli ja go nie znam, to nie
znają go również wszystkie słowniki, które ni diabła nie zawierają takich
definicji. Nie wydaje mi się, żeby to była rzecz przeszkadzająca czytelnikom,
których interesuje przede wszystkim, jak cała ta historia się skończy i czy
Tedrosowi uda się wyjść z tego wszystkiego z życiem. Natomiast z punktu
widzenia tłumacza to było coś nowego: od chwili, gdy zdałam sobie sprawę, że
siedzę na polu minowym, musiałam pracowicie tropić w tekście poszlaki mówiące,
jak dane coś faktycznie wygląda i na podstawie tego – a nie użytego przez autora
słowa – dobierać polską wersję.
Na szczęście ostatni tom Akademii siedzi już w redakcji, a do jego premiery jeszcze trochę czasu. Ja oczywiście
się nie nudzę i jeśli tylko mi się uda, postaram się kolejny wpis poświęcić
temu, nad czym pracuję w tej chwili.