Dostałam świeżutkie egzemplarze Bram raju, Miłości, flirtu i
innych zdarzeń losowych (znajome rozdrapały na pniu, ciekawe, co powiedzą po
lekturze) oraz jeden egzemplarz Klucza (pozostałe będą, jak zostaną ściągnięte
z magazynu... no trudno). Jak zawsze napawam się poczuciem wielkości,
towarzyszącym oglądaniu własnego nazwiska na książce.
Natomiast Forget Me (w zapowiedziach Wydawnictwa jako Uratuj
mnie... Zobaczymy, czy to zostanie jako ostateczny tytuł, te moje książki
zmieniają je ostatnio po kilka razy) pomału się zaokrągla i kompletuje. Opis w
zapowiedziach jest trochę mylący w stosunku do treści – ja bym troszkę inaczej
położyła akcenty, bo w sumie daje nie do końca właściwe wrażenie o książce –
ale tak czy inaczej rzecz jest raczej z tych trochę poważniejszych. Oczywiście
poważniejszych w kategorii romansidła dla młodzieży, zresztą uczciwie mówiąc,
takie naprawdę „dołujące” książki są zdecydowanie nie dla mnie i przed czymś w
stylu GONE broniłabym się rękami i nogami. Tu jest poważniej, ale mimo wszystko
z ikrą, ładnie to napisane, fabuła rozwija się całkiem sprawnie i tak jak
przewidywałam, „tłumaczy się” dobrze.
Jak zawsze natomiast tłumacz podejmować musi decyzje
lokalizacyjne. Czasem mają one postać „a może warto dać przypis?”. Kiedy na
przykład mowa o Panama City, polski czytelnik niekoniecznie się domyśli, że
chodzi o miasto na Florydzie, a nie o stolicę Panamy. Jasne, można by wziąć pod
uwagę odległość między Panamą a Florydą, ale obawiałabym się pytać, ile osób ma
w głowie mapę Ameryki Północnej i Środkowej. Inna kategoria to „nie ma sensu
komplikować”. Zazwyczaj pilnuję rozróżnienia na college i uniwersytet, bo to
jednak w USA dwie odrębne instytucje. Jeśli jednak mowa jest o tym tylko w
kontekście studiów po liceum i stypendium, które by te studia umożliwiło,
uniwersytet jest po prostu wygodniejszy, chociażby dlatego, że college źle
reaguje na próby utworzenia od niego przymiotnika.
Najpoważniejszą decyzję musiałam jednak podjąć w kwestii
telefonu alarmowego. Otóż kilka razy w różnych miejscach bohaterka (narracja
jest w pierwszej osobie) wspomina o tym, jak dzwoniła pod ten numer, operator
powiedział jej to i tamto – i tak dalej. W Ameryce Północnej ten numer to 911.
Tutaj nie ma najmniejszej potrzeby dodawania przypisu, bo kontekst, w którym
się pojawia, jest całkowicie oczywisty: „numer, pod który dzwonisz, kiedy się
robi niefajnie”. Jednak nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że autorka w paru
miejscach książki – między innymi tutaj – próbuje czytelników czegoś nauczyć i
przekazać im wiedzę o tym, że w razie czego jest taki numer i należy z niego
korzystać. W Europie ten numer to 112. Czy zatem popełnię wielkie przekłamanie,
jeśli zamiast „911” wpiszę „112”? Postanowiłam spróbować, z uzasadnieniem takim
jak wyżej. Niech polscy czytelnicy też skorzystają.
Na lżejszą nutę: ku mojemu lekkiemu zdumieniu wykryłam w
języku polskim brak obelżywego określenia na niepicie alkoholu lub osobę
niepijącą alkoholu. To znaczy, obelg jest całe mnóstwo, ale zwykle odnoszą się
one do niedostatecznej męskości lub siły charakteru w wymiarze ogólnym, a ja tu
szukałam czegoś precyzyjniejszego. Poza tym strasznie lubię babrać się w
odcieniach znaczeniowych. Spoiled brat to zasadniczo rozpuszczona smarkula.
Tyle tylko, że „smarkula” to rzecz odnosząca się do wieku, albo raczej – do dojrzałości.
Mówiąc tak do kogoś, podkreślasz, że uważasz rozmówcę za osobę niedojrzałą. Tu
natomiast chodziło o osobę, która pochodzi z dobrze sytuowanej rodziny z
nadmiarami pieniędzy i w związku z tym ma w życiu za lekko i za łatwo. Dlatego
ostatecznie została „rozpieszczona księżniczka”, jako lepiej oddająca to, o co
chodzi, nawet jeśli samo tłumaczenie jest mniej dosłowne.