wtorek, 31 maja 2011

O cudzysłowach, średnikach i myślnikach (ale nie o przecinkach)

O przecinkach nie będzie, ponieważ ich stanowczo nie lubię. Owszem, staram się je stosować we właściwych miejscach, ogólnie jednak mamy zawarty pakt o wzajemnej nieagresji: ja się na ich temat nie wymądrzam, a one w zamian za to nie będą mnie kompromitować.

Wymienione wyżej trzy rodzaj znaków łączy natomiast to, że ich zastosowanie w języku angielskim i polskim jest inne. Albo raczej podobne, ale często się nie do końca pokrywające.

Podstawową i rzucającą się od razu w oczy różnicą między tekstem literackim w języku angielskim a polskim jest oznaczenie dialogów. Angielskie ujęte są w cudzysłów, polskie natomiast zaczynają się od myślnika. Jeśli zobaczycie gdzieś dialog po polsku, a w cudzysłowach, to znaczy tylko, że ktoś przy obróbce tego tekstu poważnie nawalił – to nie jest poprawna metoda. Po angielsku prawidłowe jest także zaczynanie czyjejś kwestii na końcu akapitu opisowego, jeśli tylko jest z nim logicznie powiązana – po polsku nowa kwestia dialogowa zawsze musi się zaczynać od nowego akapitu (z wcięciem!). Inaczej także stosowane są wtrącenia w rodzaju „powiedział”, „mruknęła” etc. – ale ich prawidłowe stosowanie to inny i dość szeroki temat. Za to w języku angielskim na określenie czegoś w przenośni, w przybliżeniu lub ironicznie stosowane używane są apostrofy – ‘ – zamiast polskich cudzysłowów właśnie. W języku polskim apostrof używany jest albo w odmianie rozmaitych niepolskich nazwisk i imion, albo też dla oznaczenia kultywarów, czyli odmian roślin ozdobnych (np. róża ‘Guinee’).

Ze średnikiem sprawa jest prostsza: stosowany jest podobnie, czyli dla oddzielenia dwóch zdań równoważnych. Istotne jest natomiast coś innego. W języku angielskim średnik jest stosowany znacznie częściej – po polsku to jeden z rzadziej używanych znaków przestankowych. Dlatego nie ma nic złego w pojedynczym średniku, ale jeśli natrafiamy na tekst szczególnie w nie bogaty, rozsądniej jest dzielić w tłumaczeniu takie zdania na dwa, co zwykle jest możliwe bez większego problemu.

O myślnikach, zwanych też pauzą, warto wiedzieć jedną rzecz (o ile ktoś tego jeszcze sam nie zauważył). W angielskich tekstach literackich są stosowane na końcu kwestii dialogowej lub nawet w narracji dla oznaczenia zawieszenia – urwania w pół zdania, bez dotarcia do kropki. Dokładnie do tego celu stosowany jest po polsku wielokropek, który akurat tę samą funkcję pełni i w angielskim – czyli wielokropki „tłumaczymy” jako wielokropki, a myślniki na końcu kwestii dialogowej także tłumaczymy jako wielokropki. Proste.

Na bis dopowiem jeszcze, że po polsku nie stosuje się podwójnego wykrzyknika ani podwójnego znaku zapytania. Jeśli coś takiego znajdujemy w tekście angielskim, to albo skracamy do pojedynczego znaku, albo też rozszerzamy do trzech.

czwartek, 26 maja 2011

"Klucz" - pierwsza wersja tłumaczenia

Na Targach Książki byłam, dwa razy mało mnie ochroniarze pana premiera nie rozdeptali, za trzecim siedziałam bezpiecznie na stoisku Jaguara, gdzie wpadłam na małe plotki. Nabyłam drogą kupna książkę o przesądach, ale niestety tłumaczoną, więc o ile jest tam sporo ciekawostek, o tyle szkoda, że nie ma całego bogactwa polskich zwyczajów. Jak można nie wiedzieć, dlaczego nie wolno kłaść bochenka chleba "na grzbiecie"?

Poza tym dostałam "Straż". Zacznę od ponarzekania - okładka nie jest zła kompozycyjnie, ale trochę mało się wyróżnia, wygląda jak kolejne fantasy nr 89729837. Inna rzecz, że trudno w tej książce wymyślić jakiś dobry motyw na okładkę, szczególnie w pierwszym tomie... Za to grzbiet mi się bardzo podoba, szczególnie maleńki zegar. Z narzekania dalszego: za szerokie marginesy, przez co książka wydaje się "tłustsza" - a przecież nic jej nie brakuje, to całkiem solidny kawałek powieści. Za to rozstrzelenie wyrazów, tak bardzo mi potrzebne do szczęścia, wyszło świetnie i elegancko. Ciekawe tylko, ile osób uzna to za błąd druku...

W międzyczasie spędziłam cztery dni w Mikołajkach, wykorzystując moje wykształcenie biologiczne w celu bycia pomocą naukową dla młodzieży licealnej. A dokładniej: poprosiła mnie przyjaciółka, żebym towarzyszyła jej i jej licealistom na zajęciach terenowych. Młodzież była nieco zdziwiona tym, że na "wycieczce" ma czas zagospodarowany rozmaitą pracą i zajęciami od rana do nocy, a zawalenie tego kawałka materiału może oznaczać zawalenie roku... Ale oni przeżyli, ja przeżyłam, a na bis poznałam przeuroczą fretkę i miałam dziką przyjemność oglądać pod binokularem rozwielitki, słoniczki, oczliki, wrotki, toczki i resztę ferajny. Oraz doszłam do mistrzostwa w posługiwaniu się przyrządem do wyciągania kleszczy. Zdumiewające i przyjemne jest to, że nie zapomniałam jeszcze, czego mnie nauczono na studiach: wystarczyło rzucić okiem na to czy tamto i po prostu otwierały się dawno nieużywane szufladki z ładnie poukładanym materiałem, gotowym do użycia. Mimo wszystko nie zmarnowałam czasu na tym kierunku: fajnie jest móc zrobić sobie urlop od redagowania i tłumaczenia, żeby pouczyć kogoś ekologii.

A dokładnie wczoraj skończyłam pierwszą wersję tłumaczenia "Klucza". Niestety dowiedziałam się czegoś nowego: jak się pracuje nad trylogią w tempie tom za tomem, to niezależnie od tego, jak bardzo podobała się nam ona na początku, na końcu zaczyna już trochę nosem wychodzić. W efekcie zaczyna się mieć wrażenie, że to wszystko jest do niczego - i książka, i przekład i w ogóle cały świat. A także traci się resztki kreatywności i zaczyna zamęczać otoczenie pytaniami w rodzaju "synonim do słowa szaleństwo, tylko żeby nie był obraźliwy ani śmieszny" (i nie, to wcale nie jest łatwe pytanie - ostatecznie musiałam zrezygnować z jednego "szaleństwa" w ogóle, bo niczego nie znalazłam). Teraz kilka dni (tydzień?) odpoczynku i zaczynam to zczytywać po raz drugi. Chyba że w międzyczasie wpadnie mi korekta autorska "Mroku" - rozmawiałam z jej redaktorem i jestem dobrej myśli, wyraźnie ma bardzo podobny sposób patrzenia na materiał oryginalny do mojego, więc przynajmniej nie będzie problemu "różnic w wizji".

Postaram się za parę dni wrzucić notkę, której szkic już mam - o cudzysłowach i apostrofach. Łapię się na tym, że chętnie dałabym tu biografię kociąt, ale mimo wszystko ten blog nie miał służyć wypadom prywatnym, a dokumentacji pracy - powiedzmy - zawodowej.

środa, 11 maja 2011

Wreny i inne Chyżwary

Nadal nie widziałam jeszcze na oczy pierwszego tomu "Strażników Veridianu". Może uda mi się go wycyganić na Targach Książki - są w tym tygodniu w Warszawie, w Pałacu Kultury, otwarte dla publiczności od 13 do 15 maja. Muszę się tam przejść przynajmniej w jeden z tych dni i zobaczyć, co ciekawego się dzieje - tym bardziej, że Targi są pod nowym zarządzaniem i ciekawa jestem, co z nimi zrobią.

Tłumaczę sobie dalej "Klucz" i idzie mi całkiem szybko, chociaż jest to jednak potężna kobyła - grubsza od poprzednich tomów. Z ciekawostek do podzielenia się z ogółem mogę za to podać coś z poprzedniego tomu, czyli "Mroku". Mianowicie - wreny. Co to jest angielskie wren to ja wiem bez zaglądania do słownika: strzyżyk. Czyli taki mały percyndel z bogatą zresztą mitologią (przynajmniej na Wyspach Brytyjskich). Co jednak zrobić w przypadku, kiedy w książce stworzenia nazywane wren (notabene - to liczba zarówno pojedyncza, jak i mnoga) w ogóle ptaków nie przypominają? Są generalnie mało sympatyczne, a z wyglądu najbliżej im do ożywionych gargulców. Czy zatem tłumaczyć je jako "strzyżyki"?

Prawdę mówiąc, pamiętam przypadek, który może się wydać podobny - chodzi o powieść science-fiction "Hyperion" Dana Simmonsa. Otóż występuje tam istota, która w oryginale nazywa się "Shrike", a z której tłumacz zrobił "Chyżwara". Shrike to dosłownie dzierzba i przypuszczam, że tłumaczowi po prostu z niczym się nie skojarzyła, więc uznał, że nie będzie pchał w polską wersję przypadkowego ptaszka. Problem polega na tym, że ptaszek przypadkowy nie był. Owszem, rzeczony Shrike to obca i bardzo dziwaczna istota, w niczym ptaka nieprzypominająca, ale... Dzierzby mają niemiły dla wrażliwych ludzi zwyczaj: kiedy złapią większego owada albo mniejszego gryzonia, nadziewają go sobie żywcem na kolec i zostawiają do późniejszego spożycia (ten kolec to zwykle tarnina albo głóg, a w naszych czasach - także drut kolczasty wokół pastwisk). I tę właśnie cechę (acz nie ma mowy o tarninie ani o myszach) dzielił z nimi książkowy Shrike - zatem uciekając od dzierzby, tłumacz utrupił fajną metaforę. Że ludzie by nie wiedzieli? Niech sobie sprawdzą. Ciocia Wikipedia nie gryzie, podobnie jak wujek Google.

Prawdę mówiąc, przez długie tygodnie głowiłam się, co mają "moje" wreny wspólnego ze strzyżykami. Nie znalazłam niczego, ale to dokładnie niczego. Przeszukałam też potencjalne znacznie slangowe - dowiedziałam się, że tym słowem niegdyś określano w Anglii towarzyszące armii prostytutki, ale później, w czasie pierwszej wojny światowej, miało też bardziej szlachetne znaczenie. "Wrens" to były członkinie Women's Royal Naval Service... OK, dobra. To dalej nie miało nic wspólnego z moimi wrenami. Zaczęłam pomału dochodzić do wniosku, że australijska skądinąd autorka po prostu sama wymyśliła to słowo (względnie wzięła je losowo ze słownika) i w ogóle nie zastanawiała się nad jego znaczeniem. Argumenty "za" są takie, że w samej książce żadna z postaci w żaden sposób nie komentuje nazwy tej rasy - chociaż, gdyby dziwaczna rasa potworów nazywała się tak samo, jak małe i sympatyczne ptaszki, to wypadałoby, żeby ktoś się tym faktem chociaż zdziwił.

Ostatecznie zatem postanowiłam zaryzykować i zostawiłam właśnie wreny - po polsku to się dobrze czyta i wiadomo, jak wymówić, a te "strzyżyki" z kolei by sprawiały, że czytelnik zachodziłby w głowę, co ma strzyżyk wspólnego z gargulcem. Co więcej, w jednym miejscu występuje to jako nazwisko - a John Wren brzmi lepiej niż John Strzyżyk. Czy to dobra decyzja? Licho wie. Pewnie ktoś z czytelników uzna, że nie wiedziałam, iż wren znaczy strzyżyk. Od razu mówię, że pchanie jakiegoś własnego słowa też nie miałoby tu specjalnego sensu. Co innego vulton - to są z kolei (takoż nieprzyjemne) ptaszyska faktycznie nieco sępowate, a słowo jest z pewnością wymysłem autorki. Zrobimy z tego "sępony", bo "sępiarz" ma już slangowe znaczenie i nie warto go przywoływać.

piątek, 6 maja 2011

Mała apoka... aktualizacja

Tym razem będzie krótko i w większości nie na literacki temat. Może - przy odrobinie szczęścia - uda mi się wrzucić za kilka dni prawdziwą notkę. Nawet mam pomysł o czym... W każdym razie w ramach wyjaśnień ogólnożyciowych, licząc od początku roku dopadły mnie:

- terminy;
- powrót na stanowisko redaktor naczelnej serwisu Tanuki.pl (po prawie rocznej przerwie);
- recenzje do redakcji oraz terminy;
- choroba koteczki;
- terminy, recenzje, jeszcze więcej recenzji;
- śmierć koteczki i nabawienie się bardzo małych kocich dzieciaków ze schroniska;
- wiosenny sezon na anime i koniec sezonu zimowego;
- recenzje w ilości hurtowej (patrz punkt wyżej), terminy w ilości gnębiącej, skrzecząca rzeczywistość w ilości nieznośnej.

W efekcie pewnie trochę przegwizdałam podstawowe założenie tego bloga, czyli blogowanie tłumaczenia. Ale może nic straconego? Sytuacja aktualna:

Błękitnokrwiści - czekam na szósty tom, Lost in Time, który ma wyjść w USA jesienią. To oznacza, że jak dobrze pójdzie, dostanę go w środku lata, żeby nasza premiera była niedługo po amerykańskiej. Melissa de la Cruz potwierdziła podobno, że Błękitnokrwiści będą się składać z siedmiu tomów. Witches of the East End "podebrało" wydawnictwo z Krakowa, więc nie będę się musiała tym zajmować (i chyba mnie to cieszy - sceny erotyczne w Krwawych Walentynkach mi wystarczyły do szczęścia). Jeśli chodzi o "spin-off o Bliss", czyli Wolf's Pact, to chwilowo mało co wiadomo. Pierwszy tom ma być chyba w przyszłym roku, a czy zostanie to wydane i czy ja to będę tłumaczyć - to się zobaczy.

Strażnicy Veridianu - czwartego maja miał się ukazać pierwszy tom, czyli Straż - Empik go dalej listuje jako niedostępny, więc może na okazję świąt wszelakich była lekka obsuwa. Jestem bardzo ciekawa, czy się spodoba i jakie będzie miał recenzje - zawsze grzebię po sieci w ich poszukiwaniu. Drugi tom, Mrok, powinien na dniach trafić do mnie do korekty autorskiej - ma być wydany w połowie czerwca. Nad trzecim, czyli Kluczem aktualnie siedzę i mam zrobioną jakąś połowę "surowego" tłumaczenia. Ogólne przemyślenia, decyzje i problemy powrzucam może następnym razem - trochę tego jest, ale generalnie ta trylogia okazała się dla mnie prostsza niż początkowo sądziłam. Chociaż - ze względu na różnice stylu i tempa czasem odchodzę od oryginału i zawsze wtedy jest pytanie, czy nie za dużo... Ale tłumaczenie literackie nie polega na trzymaniu się oryginału jak pijanu płotu. Zobaczymy, ważne, żeby się to dobrze czytało.

Lionbridge - sytuacja bez zmian, poza tym, że biorę trochę mniej zleceń, bo zajmuje mnie tłumaczenie. Dalej pracuję dla tego samego projektu, o którym więcej napisać nie mogę, bo zabrania mi tego umowa - nie wolno mi zdradzać, jakich klientów ma mój szanowny pracodawca. W każdym razie jestem okopana na z góry upatrzonych pozycjach i zawsze jest to solidna podmurówka miesięcznego budżetu.

Tanuki.pl - o bogowie... Nie narzekam. Sama chciałam. I generalnie jestem zadowolona. Ale bycie naczelną to nie jest tylko tytuł honorowy. Oznacza to, że redaguję wszystkie recenzje anime i mang pojawiające się w tym portalu, a na bis sama niektóre piszę. W efekcie dziennie na Tanuki schodzi mi lekko licząc godzina, a bywa, że i kilka. Tanuki.pl funkcjonuje na zasadzie półamatorskiej - niby nikt za nic pieniędzy nie dostaje, ale udało się skompletować całkiem fachową ekipę. Jeśli uda mi się zmobilizować do pisania, może jeszcze kiedyś coś o tym skrobnę - bo to też jest rodzaj ciekawostki, funkcjonowanie redaktora w serwisie internetowym i w ramach wirtualnej redakcji.

...Przy czym "o ile uda mi się zmobilizować" jest tutaj kluczowe...