czwartek, 15 grudnia 2011

Cienie życia tłumacza i redaktora II

Smęcenia ciąg dalszy, zgodnie z zapowiedzią, poświęcam wszystkim nieszczęściom, jakie zwalić się mogą na naszą głowę za sprawą osób oceniających naszą pracę. Oczywiście należy podkreślić założenie, iż jesteśmy biali i niewinni jako te lelije, nie popełniliśmy żadnego błędu i wszystkie ewentualne zarzuty mają tylko i wyłącznie wyimaginowane podstawy. Bo jak coś zawalimy, to już inna bajka…

Jak nie dać zrobić z siebie wielbłąda?

Zacznijmy od tłumaczeń i redakcji technicznych, czyli wspominanej przeze mnie wcześniej instrukcji obsługi krasnala ogrodowego i podobnych tworów. Jak już pisałam, jest to dobry „fundament” finansowy i zdecydowanie polecam, jeśli to tylko możliwe, zahaczenie się przy jakiejś agencji tłumaczeniowej czy firmie lokalizacyjnej. Z punktu widzenia ekonomicznego pozwala to uniknąć wrzodów żołądka w okresie oczekiwania na propozycję z jakiegoś wydawnictwa. Niestety z punktu widzenia satysfakcji czerpanej pracy nie jest to, łagodnie mówiąc, idealne zajęcie. Po pierwsze i mniej może istotne, nie uzyskujemy w efekcie Dzieła – gotowej, sympatycznej książki z naszym nazwiskiem ładnie wydrukowanym gdzieś na pierwszych stronach, tylko anonimową ulotkę albo też stronę internetową z pomocą czy innymi najczęściej zadawanymi pytaniami. Po drugie i gorsze, jakość naszej pracy jest mierzona wyłącznie w kategoriach negatywnych. Klient końcowy (producent krasnali ogrodowych) oczekuje po prostu dobrze przełożonej ulotki. Taka ulotka to coś, co spełnia jego oczekiwania, nic więcej. Ulotka, w której znajdzie jakieś błędy, to coś, co mniej lub bardziej nie spełnia jego oczekiwań. W efekcie nie można liczyć na pochwałę za dobrze wykonaną pracę, za to otrzymuje się niekończące się raporty wytykające wszelkie błędy i przewiny. Nie należy ich traktować jako dowodu braku zaufania – to norma w tego rodzaju tłumaczeniach, tylko niestety na dłuższą metę troszkę męcząca. W swoim czasie firma, z którą współpracowałam, zrobiła ranking swoich redaktorów – uporządkowany według tego, kto przepuścił najmniej błędów!

W przypadku książek najpospolitszym (i najbardziej kłopotliwym) problemem jest zwykła rozbieżność wizji pomiędzy tłumaczem i redaktorem lub tłumaczem, redaktorem i redaktorem prowadzącym z wydawnictwa. Każdą rzecz można powiedzieć na wiele sposobów i każdy przekład się różni; każdy tekst można też zawsze jeszcze odrobinę ulepszyć i dopracować. Problem zaczyna się wtedy, kiedy w sporych partiach tekstu każde zdanie zostaje przepisane na nowo. Jeśli nasza samoocena ląduje z tego powodu w rowie (Mariańskim), dobrze jest pokazać nasz oryginalny tekst jakiejś godnej zaufania i znającej się na rzeczy osobie trzeciej, żeby oceniła, czy rzeczywiście było z nim tak źle. Jeśli nie (pamiętajcie, lelije!), to w zasadzie głównie od naszego nastawienia zależy, czy chcemy się wykłócać o zachowanie naszej wizji, czy też machniemy ręką, wystawimy rachunek i zajmiemy się swoimi sprawami.

Inną sprawą jest poprawianie przez redaktora czegoś, co uznaje za pomyłkę naszą albo autora. Na przykład redaktor, kiepsko zorientowany w tematyce, przerabia zdanie, z którego wynika, że ktoś siedzi na kadłubie przewróconego jachtu, czekając na pomoc, ponieważ jacht przecież by w takich warunkach zatonął. Albo – powiedzmy – zamienia koniowi cugle na lejce, bo nie widzi w tym żadnej różnicy. Nie tylko w większych dawkach jest to frustrujące, ale jeszcze nie bardzo można to zostawić w spokoju, bo jeśli pójdzie do druku, to wyjdzie, że my się nie znamy. W tym momencie pozostaje uruchomić całe pokłady dyplomacji („pani jakieś bzdury mi tu wstawiła” nie jest szczególnie perspektywicznym otwarciem rozmowy) i rozpocząć negocjacje, najlepiej podpierając się argumentami chociażby w postaci Wikipedii. Można też uniknąć części problemów, wysyłając razem z przekładem zebrane „uwagi” w postaci wyjaśnień, co ustaliliśmy i dlaczego (np. wyjaśnienie, że odmieniam „Kanyego”, a nie „Kany’ego”, ponieważ mowa o autentycznym muzyku, który nazywa się Kanye West).

Na koniec oczywiście zostawiłam najlepsze, albo raczej: najczarniejszą rozpacz. Otóż zdarza się, że nasza robota zostanie po prostu uznana za niedobrą. Przyczyną może być wspomniane wcześniej „rozminięcie się” wizji – w łagodnej postaci tylko irytujące, w ostrej polegające na krytyce zachowania takiego czy innego stylu autora. Innymi słowy, kiedy mamy dobrą, nietypowo napisaną książkę, którą ktoś chciałby sprowadzić do poziomu poprawności szkolnego wypracowania. W znanym mi przypadku zakończyło się to zawezwaniem na pomoc tłumacza, który wspólnie z redaktorem postawił się w wydawnictwie i ostatecznie zawetował zarżnięcie książki. Ale oczywiście znaczyło to też koniec współpracy z tym wydawnictwem. Gorzej jednak, kiedy redaktor dostaje marny przekład książki, która zwyczajnie i po prostu w oryginale jest niedobra – na przykład pełna grafomańskich i pretensjonalnych metafor, robi z nim, co może, a potem w wydawnictwie ktoś czyta tę książkę i stwierdza, że jest słaba – ergo, redakcja nawaliła. W tym przypadku zwykle niewiele pomoże wyjaśnianie, że żeby ta książka była dobra, powinna zostać napisana od nowa, przez innego autora i najlepiej na inny temat. Ten przypadek również oznaczał zakończenie współpracy z wydawnictwem.

Jeśli kogoś powyższe wyliczenie przeraża, przypominam, że jest to esencja i kompilacja czarnych scenariuszy, które w życiu rzadko kiedy sprawdzają się jednocześnie lub w krótkim czasie. Nie da się jednak ukryć, że tłumacz (a i redaktor) nie powinien być przekonany o absolutnej własnej nieomylności, ale musi też – i to naprawdę warunek konieczny – znać wartość własnej roboty. Bo inaczej zje nas pierwszy lepszy malkontent, a nawet jeśli wszyscy będą nas chwalić, to zjedzą nas własne obawy, że oni to tak tylko z litości…

7 komentarzy:

  1. Dziękuję za tego typu posty! Jestem studentką lingwistyki stosowanej i póki co, naiwnie marzę o karierze tłumacza. Próbuje już postawić pierwsze kroki w tej branży, ale graniczy to z cudem. Mogłabyś napisać jak Ty zaczynałaś? I udzielić kilku rad początkującym i zagubionym jak ja?
    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie jestem pewna, na ile jestem kwalifikowana do udzielania rad, ale... Generalnie właśnie po to ten blog powstał, żeby się dzielić doświadczeniami i problemami, pokazywać, jak ja do rozmaitych rzeczy podchodzę.

    Zaczynałam... Trochę dorabianiem jako korektorka (jeszcze w czasie studiów), potem szukałam po wydawnictwach pozycji popularnonaukowych, bo tu konkurencja (trochę) mniejsza, a potem już dość przypadkowo zostałam w miarę stałą współpracownicą Wydawnictwa Jaguar... Trudno tak to streścić, to się działo na przestrzeni lat, w międzyczasie miałam różne etaty i tak dalej.

    OdpowiedzUsuń
  3. Cudowny wpis. Chociaż nie powinienem się cieszyć, bo wieje pesymizmem. Z drugiej strony widzę jednak, że nie jestem szaleńcem i ludzi mające swoją wizję pracy z językiem jest więcej. Pozdrawiam ciepło.
    http://tlumaczangielskiego.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  4. Drodzy!
    Jeżeli na prawdę chcecie zostać tłumaczami, nie bójcie się tego. Ja wciąż naiwnie wierzę, że jeżeli komuś naprawdę zależy, poświęca wystarczająco dużo czasu na czynności przybliżające go do osiągnięcia celu, w końcu mu uda się. Może dlatego, że mnie się udało. Wszystko zależy jeszcze od tego, co chcielibyście tłumaczyć — choć zazwyczaj wyboru nie ma. Ja przykładowo zajmuję się tłumaczeniami bardziej specjalistycznymi, a mimo to chciałbym kiedyś potłumaczyć beletrystykę. Niestety, ciągle jeszcze zdaje mi się, że mój język ma zbyt mało stylu, charakteru i wielobarwności... cóż, może kiedyś:)

    Tłumaczenia techniczne - MK Translation Studio

    OdpowiedzUsuń
  5. Mam taki problem:) Jestem samoukiem języka niemieckiego, bo nigdy nie było mnie stać na studia czy kursy płatne ( choćby dzienne ), bo praca, obowiązki itp. W szkole zawsze mi z niego szło, najlepiej z grupy, ale wiadomo jak , to w szkole średniej uczą.Po jakimś czasie poszedłem na studia finansowane z UE, niestety nie związane z językiem niemieckim. Po tych studiach mając trochę już pieniędzy poszedłem na studia podyplomowe z języka niemieckiego i tu niestety przeżyłem rozczarowanie , ponieważ już po kilku egzaminach okazało się ze ledwo je zaliczam , a moje tłumaczenia są jednymi z najsłabszych. Osoby, które się ze mną uczą sa po jednolitych studiach magisterskich, a ja uczyłem się sam w domu, okazuje się, ze nie umiem dobrze tłumaczyć, jestem tym załamany, ze tak odstaje poziomem od grupy. Obniżyło to bardzo moje poczucie wartości.

    OdpowiedzUsuń
  6. Najważniejsze jest aby realizować swoją pracę z pasją. Tłumaczę już od kilku lat i zdarzały mi się trudne momenty. Błędy są rzeczą ludzką i z każdym dniem uczymy się czegoś nowego. Ja sama czuję się gotowa na nowe wyzwanie i szukam agencji która oferuje ciekawe perspektywy rozwoju. Czy ktoś może jakąś polecić? Tłumaczę głównie z francuskiego i portugalskiego.

    OdpowiedzUsuń