czwartek, 28 października 2010

Krwawa niespodzianka

Powinno być o "mojej" trylogii, której pierwszy tom niedawno zaczęłam tłumaczyć. Temu blogowi należy się relacja, jak psu micha, bo przecież właśnie w celu pokazania od początku, jak przebiega tłumaczenie, został założony. A najlepiej do celów pokazowych nadaje się nowa pozycja, a nie kolejny tom cyklu, przy którym żadne nowe decyzje nie są potrzebne.

Niestety, najpierw dopadła mnie redakcyjno-techniczna rzeczywistość, która zaskrzeczała i przysypała mnie najpierw toną tak zwanych "helpów" do sprawdzenia, a potem czymś jeszcze bardziej upiornym. Spędziłam upojne trzy dni na sprawdzaniu kilku tysięcy nazw geograficznych z całego świata, pod kątem poprawności znaków diakrytycznych (takich jak ñ, ö czy é) oraz ewentualnego istnienia polskiej wersji.

Dałam sobie z tym radę i zajęłam się z powrotem "The Named", rozważając różne opcje dotyczące tytułu - ale to temat zupełnie oddzielny, który chyba musi poczekać. Albowiem przedwczoraj w mojej skrzynce wylądowała niespodzianka w postaci kolejnego dzieła pani Melissy de la Cruz. Tak, z cyklu "Błękitnokrwiści".

Rzecz nosi tytuł "Bloody Valentine" i nie do końca zasługuje na miano powieści. Po pierwsze, jest bardzo nieduża. Objętość książek mierzy się w tak zwanych arkuszach wydawniczych albo edytorskich - jeden arkusz to 40 000 znaków, liczonych razem ze spacjami ("strona znormalizowana" to 1800 znaków). Ta pozycja ma w oryginale zaledwie 3,3 arkusza - dla porównania "Zbłąkany anioł" to 7,9 arkusza, a najgrubszy z dotychczas wydanych tom, "Dziedzictwo" - prawie 11 arkuszy. Po drugie, składa się z trzech odrębnych opowiadań - dwa dzieją się "w linii fabularnej", czyli po zakończeniu wydarzeń ze "Zbłąkanego anioła", trzecie rozgrywa się w przeszłości i zawiera (zapewne bardzo oczekiwaną) historię pierwszego spotkania Allegry i Bendixa (czyli Stephena).

Warto podkreślić, że w oficjalnej numeracji to nie jest tom szósty. Zawarte tu historie, podobnie jak opowiadania zamieszczone w "Kluczach do Repozytorium", poszerzają wiedzę o świecie, ale nie są absolutnie niezbędne do zrozumienia dalszej fabuły. Za to, biorąc pod uwagę ich koncentrację na wątkach romantycznych, powinny stać się niezwykle pożądanym nabytkiem dla każdego fana tej serii.

Biorąc pod uwagę, że "Zbłąkany anioł" (właśnie - Wydawnictwo rozważa zmianę tytułu, więc ten nie jest ostateczny!) ma się ukazać w styczniu, "Bloody Valentine" jest planowane, bardzo stosownie, na luty. Nie mam natomiast pojęcia, pod jakim ostatecznie tytułem. Problem polega na tym, że tak naprawdę akcja żadnego z opowiadań nie dzieje się w pobliżu Walentynek - tytuł jest nawiązaniem albo do filmu zatytułowanego "My Bloody Valentine" (w Polsce znanego jako "Krwawe Walentynki"), albo też do zespołu muzycznego o tej samej nazwie. Tak czy inaczej mam wątpliwości, czy tytuł "Krwawe Walentynki" ma sens, skoro żadnych Walentynek w środku nie uświadczysz. A jeśli nie, to co innego? Roboczy pomysł to "Krwawe zaślubiny", ale wiem, że Wydawnictwo woli tytuły jednowyrazowe. Więc jeszcze się zobaczy.

poniedziałek, 18 października 2010

Bizony - zarys klasyfikacji (czyli notka całkowicie nie o tłumaczeniach)

Rozbudowana wersja tego tekstu pojawi się w magazynie "Otaku". Z góry przepraszam wszystkich za ten wtręt nie na temat...

Wstęp

Celem niniejszej klasyfikacji jest przedstawienie zarysu typologii bishounenów. Panowie mają swoje rozmaite-dere, meganekko i inne cuda, a co zostaje paniom? Po namyśli doszłam do wniosku, że tym, co najlepiej charakteryzuje bohaterów w shoujo, jest ich stosunek do głównej bohaterki. Poniższy przegląd pozwala uchwycić najpopularniejsze typy występujące w shoujo, czyli panów, których głównym celem istnienia jest zachwycić czytelniczki i sprawić, by miały ochotę postawić się na miejscu bohaterki. Klasyfikacja jest – rzecz jasna – żartobliwa, ale może jak w porządnej rozprawie naukowej na wstępie zakreślę granice, w jakich będziemy się poruszać.

Przede wszystkim, z rozważań wyłączeni są panowie z tytułów innych niż tytuły shoujo. Chociaż w bardzo wielu shounenach pojawiają się postaci mające bardzo wyraźnie przyciągnąć damską widownię, pełnią w fabule zupełnie inne role, zgodne z wymogami gatunku (np. przyjaciel/rywal bohatera etc.). Ich świat nie kręci się wokół Głównej Bohaterki, podczas gdy moje zestawienie dzieli panów właśnie ze względu na ich relacje z bohaterką. Po drugie, z tego samego powodu wyłączyłam postaci z shounen-ai i yaoi – te gatunki mają swoje stereotypy, ale różniące się od klasycznych postaci z „odwróconego haremu”. Ostatnie zastrzeżenie dotyczy „widoków na bohaterkę” – są one rozpatrywane w sytuacji, gdy istnieje jakikolwiek wybór, tj. bohaterką zainteresowany jest poważnie więcej niż jeden pan. Na przykład typ Chłopaka z Sąsiedztwa występuje bardzo często jako jedyny amant w fabule – wtedy oczywiście jego szanse rosną do 100%.

Warto też, rzecz jasna, pamiętać, że mangi i anime shoujo z samej swojej natury poświęcają charakterom postaci i relacjom między nimi znacznie więcej miejsca niż czynią to zazwyczaj adaptacje gier eroge i inne haremówki skierowane do panów. Nie znaczy to, że są lepsze – po prostu tam, gdzie panom wystarczy portret psychologiczny nakreślony kilkoma liniami, panie uwielbiają się babrać w detalach i półtonach. Dlatego znacznie więcej jest tu rozmaitych typów „przejściowych” pomiędzy kategoriami lub zmieniających klasyfikację w miarę rozwoju fabuły. No i nie należy zapominać, że tytuły dobre i bardzo dobre (w dowolnym gatunku) zwykle dlatego są dobre, że nie korzystają z utartych stereotypów. Więc samo to, że postaci w jakiejś mandze czy anime nie dają się przyporządkować do poniższych punktów, raczej dobrze o nich świadczy.

Biali i puchaci

Chodzący Ideał – no po prostu… ideał, rozumiecie. Przystojny (chociaż przepraszam – przystojni są panowie z absolutnie każdej kategorii), doskonale się uczy, jest świetny we wszelkich sportach. Do tego wrażliwy, spokojny, stały w uczuciach, umie doskonale gotować i prawdopodobnie ma talent do szydełkowania. Nie, serio. Naprawdę facet idealny, bez żadnej mrocznej strony, ukrytych haczyków i drobnego druczku. Dość popularny w starszych seriach shoujo, obecnie stosunkowo rzadziej spotykany, wyparty przez typy mniej idealne.
Widoki na Bohaterkę: zaskakująco niskie. Największe szanse Ideał ma w seriach typu magical girls, gdzie bohaterka wzdycha do niego między jedną walką z demonami a drugą, oczywiście nie zdradzając mu swojego dorywczego zajęcia – ale też zwykle w takich seriach nie ma konkurencji. Zazwyczaj jednak okazuje się zajęty lub też pozostaje właśnie odległym ideałem – kimś, kogo bohaterka podziwia i z kim chciałaby być, gdyby tylko cały czas nie właził jej w drogę ten nieznośny Chłopak z Sąsiedztwa! Jego niska popularność jest zapewne spowodowana tym, że Ideał ma jedną wadę: jest nudny jak flaki z olejem.

Diament ze Skazą – w zasadzie wszystko to, co powyżej, ale… Pan Diament skrywa mroczny sekret, tragiczną przeszłość lub fatalną usterkę charakteru, na które to Bohaterka oczywiście przez przypadek natrafia. Jest to chyba jeden z najpopularniejszych typów w romansach shoujo, w seriach ostatnich lat podciągnąć można pod ten gatunek znakomitą większość amantów (Kei z S.A., Usui z Kaichou-wa Maid-sama, Arima z KareKano). Tym, co różni go od typów spod znaku „mroczni i źli”, jest motywacja. Jeśli odtrąca uczucia Bohaterki, czyni to dla jej dobra. Jeśli zachowuje się niemiło czy też podejmuje jakieś nieszlachetne działania, na pewno kierują nim czyste motywy: złożona komuś (najlepiej dawno umarłemu) przysięga, chęć pomocy chorej papużce (no dobra – matce) lub bolesny uraz z przeszłości, z którym nie umie sobie poradzić. Oczywiście zadaniem Bohaterki jest jakoś naprostować te wszystkie problemy i ukoić jego skołatane serce…
Widoki na Bohaterkę: niezwykle wysokie. W trójkącie z większością innych typów jest murowanym faworytem – Bohaterkę przed wybraniem go może powstrzymać tylko jego śmierć, powrót jego dawnej ukochanej lub inne równie tragiczne wydarzenie. W szerszym haremie jego ostateczna pozycja zależy w dużej mierze od tego, czy i na ile pomocy bohaterki wymagają inni panowie. Zdarza się, że wycofuje się sam, pozostawiając Bohaterkę typowi w rodzaju Gorącej Głowy i wychodząc z założenia, że jest dość silny, by jakoś przeżyć ten straszliwy zawód.

Chłopak z Sąsiedztwa – najbardziej chyba normalny z przedstawionych tu typów. Faktyczny adres zamieszkania nie ma znaczenia – cechą wyróżniającą tego bohatera jest kumplowska więź z bohaterką. Sympatyczny, przystojny, w odróżnieniu od Ideału nie jest dobry we wszystkim, ale zwykle ma jakieś mocne strony. Może się z Bohaterką trochę droczyć, ale w pierwszym rzędzie pozostaje jej oddanym i wiernym przyjacielem, na którym zawsze i w każdych okolicznościach może polegać. To zaś jest zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem…
Widoki na Bohaterkę: fifty-fifty. Brak tragicznej przeszłości i blizn na duszy, które mogłaby uleczyć Bohaterka, sprawiają, że Chłopak często przegrywa z bardziej doświadczonymi przez los typami. Jeśli jednak podstawowy wybór Bohaterki z jakichś powodów nie dojdzie do skutku, przyjacielska relacja, jaką Chłopak ma już zbudowaną z Bohaterką sprawia, że jest idealnym kandydatem na nagrodę pocieszenia.

Starszy Brat – podstawowym słowem, przychodzącym tu na myśl jest „opiekuńczość”. Niezależnie od faktycznego pokrewieństwa, Starszy Brat w jakiś sposób wspiera bohaterkę, na gruncie uczuciowym lub zawodowym, oferując oparcie psychiczne, a także bardziej konkretną pomoc. Z reguły jest starszy, albo przynajmniej znacznie dojrzalszy od reszty towarzystwa. Chociaż klasyczny Starszy Brat to typ raczej spokojny i bezkonfliktowy, pozycję tę może zajmować praktycznie każdy – np. choleryczny wojownik.
Widoki na Bohaterkę: nikłe. Bądźmy szczerzy: tego rodzaju postać wprowadza się do fabuły zwykle po to, żeby odbiorczynie miały na czym oko zawiesić, a nie po to, żeby liczył się w romantycznej układance. Starszy Brat z samej swojej natury nie jest zainteresowany bohaterką pod kątem romantycznym, a tym samym nie stanowi zagrożenia dla głównego amanta (kim by nie był).

Młody Liryczny – z reguły trochę młodszy (albo przynajmniej wyglądający na młodszego) od reszty postaci, zwykle łagodny, nieśmiały i/lub oderwany od rzeczywistości. Klasyczne przykłady to Shimizu z La Corda d’Oro lub Yuki z Yamato Nadeshiko Shichihenge. Z bohaterką łączy go zwykle przyjaźń, nie stanowi jednak dla niej takiego oparcia, jak Chłopak z Sąsiedztwa czy Starszy Brat. Może także przyjaźnić się z bohaterem, a jego rola w fabule zwykle w jakiejś mierze obejmuje łagodzenie konfliktów między postaciami.
Widoki na Bohaterkę: zapomnij, młody. Chociaż tego rodzaju typ stanowi praktycznie obowiązkowy dodatek do większego haremu, nie przypominam sobie absolutnie żadnego przypadku, w którym bohaterka wybrałaby go zamiast innego typu. Podobnie jak w przypadku Starszego Brata jego rolą nie jest zawracanie serca Bohaterce, a przyciąganie uwagi odbiorczyń mangi lub anime (i budzenie w nich uczuć opiekuńczych).

Rycerz bez Skazy – do pewnego stopnia przypomina Chodzący Ideał, jednak istotna w jego przypadku jest chęć chronienia Bohaterki. Żyje po to, aby jej bronić – zazwyczaj w faktycznej walce, rzadziej w kontaktach społecznych – i temu celowi podporządkowuje absolutnie wszystko inne. Spotykany w czystej postaci tylko w większych haremach (rolę obrońcy bohaterki może pełnić większość przedstawionych tu typów), lub też nie jako składnik obstawy Bohaterki, a rycerz oddany innej postaci (dobrym przykładem byłby Zagato z Magic Knight Rayearth).
Widoki na Bohaterkę: prędzej się na własny miecz nadzieje… Zasadniczą przeszkodą w przypadku Rycerza bez Skazy jest jego własna szlachetność: interesuje go ratowanie bohaterki, nie zaś flirtowanie z nią. Z tego powodu w konkurencji z innymi typami praktycznie na pewno przegrywa. Poza tym, podobnie jak Chodzący Ideał, jest zwykle postacią w gruncie rzeczy nudną.

Mroczni i źli

Gorąca głowa – nie cierpi Bohaterki. Jakby tylko mógł, upitoliłby jej główkę przy samej talii. Szlag go trafia na jej sposób bycia, mówienia, wszystko absolutnie. Charakteryzuje go początkowa żywiołowa i otwarta (nie umie zresztą ukrywać emocji) niechęć do Bohaterki, którą to niechęć z czasem – ku jego przerażeniu i oburzeniu – mogą zacząć wypierać inne uczucia… Ten typ występuje zwykle w seriach przygodowych, ponieważ z reguły jego specjalnością jest walka – w zwykłym życiu szkolnym trudno znaleźć dla niego miejsce.
Widoki na Bohaterkę: go for it! To jeden z murowanych pewniaków. Wprawdzie „po oswojeniu” w dużym stopniu zaczyna przypominać Chłopaka z Sąsiedztwa, ale gwałtowność i nieprzewidywalność czynią go znacznie bardziej atrakcyjną postacią. Ponadto jest to typ niezwykle emocjonalnie podchodzący do życia, jeśli więc obdarzy Bohaterkę uczuciami, trudno „wyplątać” go z ewentualnego trójkąta, nie łamiąc mu serca na amen i nie krzywdząc bardziej, niż pozwala na to Ustawa o Ochronie Bizonów.

Zimny Drań – jeśli Gorąca Głowa to typ ekstrawertyczny, Zimny Drań jest skrajnym introwertykiem. Nie lubi bohaterki, ale swoją niechęć wyraża raczej w złośliwych docinkach i lodowatych spojrzeniach. Chłodno, racjonalnie podchodzący do życia, jest bardzo często perfekcjonistą w tym, co robi. Bohaterka w pierwszej kolejności musi zdobyć nie jego serce, a raczej jego szacunek.
Widoki na Bohaterkę: zależne od pogody. Zimny Drań ma przed sobą dwie możliwe ścieżki ewolucyjne. Po przełamaniu lodów może przekształcić się w Diament ze Skazą i tym samym stać się pierwszorzędnym kandydatem do serca Bohaterki, ale może także wejść w rolę Starszego Brata, wycofując się na dalszy plan wydarzeń.

Don Juan de Narcyz – o mamo, jaki on śliczny… I umie to wykorzystać. Występuje w wielu odmianach – od bubka przekonanego o własnej wspaniałości (podczas gdy nikt tego przekonania nie podziela), poprzez osobnika czarującego swym uśmiechem cały świat, aż do cynicznego uwodziciela, kolekcjonującego damskie serca. Jego cechą charakterystyczną jest koncentracja w pierwszym rzędzie na własnej osobie, a dopiero w dalszym – na osobie Bohaterki. Trudno zresztą, aby było inaczej, skoro heroina zazwyczaj nie dorasta mu urodą do pięt. Może być postacią pozytywną, ale bywa też głównym antagonistą serii – urażony brakiem uwielbienia ze strony bohaterki zamierza ją zdobyć/zniszczyć.
Widoki na Bohaterkę: a po co, skoro ma lustro? W trójkącie lub w haremie pozostaje zwykle bez większych szans na własne życzenie, poza tym to typ, który nawet odstawiony na bok, nie umrze z żalu i szybko się pocieszy. Często tak naprawdę nie jest zainteresowany bohaterką od strony romantycznej – wtedy zwykle przejmuje rolę Starszego Brata.

Podstępny Knuj – jeśli jest zainteresowany Bohaterką, to praktycznie nigdy nie ma to podłoża romantycznego. Jest mu potrzebna jedynie jako pionek w jego grze, lub też stanowi podstawową przeszkodę w osiągnięciu jego celów. Tym samym jest zainteresowany raczej, by usunąć Bohaterkę ze swojej drogi, niż aby zdobywać jej serce. Zwykle zresztą żadne serca nie są mu do szczęścia potrzebne, chyba że serca jego wrogów, w potrawce. W wersji łagodniejszej to po prostu ktoś, kto lubi dla zabawy manipulować innymi, ale niekoniecznie ze złej woli – bywa, że jego manipulacje mają za zadanie uświadomić Właściwej Parze ich wzajemne uczucia.
Widoki na Bohaterkę: ktoś musi być tym złym. Podstępny Knuj to zwykle główny antagonista, lub jeden z głównych antagonistów. Nawet jeśli jest przystojny jak sam diabeł, praktycznie nie istnieje szansa, aby mógł obdarzyć Bohaterkę prawdziwym uczuciem. Jeśli jednak tak się dzieje, z reguły okazuje się on po prostu Diamentem ze Skazą, a jego działania znajdują jakieś wygodne (i szlachetne) usprawiedliwienie.

Cyniczny Materialista – z Gorącą Głową i Zimnym Draniem łączy go niechęć, jaką od samego początku darzy Bohaterkę. W odróżnieniu od nich jednak nie buntuje się przesadnie przeciwko swojemu losowi. Spotyka się z nią, bo tego sobie życzą ich rodziny. Chroni ją, bo mu za to płacą. Wędruje z nią, bo wyrocznia mu obiecała, że po odwaleniu zadania dostanie własne królestwo. Innymi słowy, jest skłonny znosić towarzystwo Bohaterki bez narzekania (przynajmniej do czasu), po prostu dlatego, że mu się to opłaca. I tylko dlatego, że mu się to opłaca.
Widoki na Bohaterkę: i oto mamy zwycięzcę… Materialista jest pewniakiem absolutnym. Jego cynizm to tylko zbroja, która chroni go przed światem, jeśli więc Bohaterka zdoła jakoś przebić się przez tę zbroję i stopić lód chroniący jego serca, nie ma mowy, by ktoś ośmielił mu się ją odebrać. To byłoby po prostu jak kopnięcie szczeniaczka!

sobota, 16 października 2010

Sprawy formalne i trylogia

Wizyta w Wydawnictwie przyniosła (oprócz papierkologii) także egzemplarz Dziedzictwa (wcześniej dostałam tylko jeden) oraz dwa egzemplarze Kluczy do Repozytorium. Wreszcie na własne oczy mogłam się przekonać, że rysunki wyszły jak trzeba (wszystkie te tabelki widziałam złożone już wcześniej, w korekcie autorskiej), pojedyncze słowo w alfabecie arabskim, którego nie mogłam wpisać w Wordzie, znalazło się na swoim miejscu (ciekawe, ile osób je zauważy!), a nieliczne poprawki zostały ładnie naniesione. Jedynym problemem może być zamieszczona na dwóch stronach "Mapa rozmieszczenia Bram" - tak się pechowo złożyło, że wszystkie europejski i bliskowschodnie lokalizacje, istotne dla późniejszej akcji (sądząc po tym, co było w Zbłąkanym aniele) wypadły na środku, w zgięciu książki - i bez jej całkowitego zrujnowania trudno je obejrzeć dokładnie.

Półoficjalnie dowiedziałam się, że polska premiera Zbłąkanego anioła jest planowana na początek przyszłego roku - na pewno nie zmieści się w 2010. Kiedy dokładnie, to już zależy od wielu ponurych i nieciekawych czynników całkowicie pozamerytorycznych. Na pociechę pozostaje tylko moje osobiste zapewnienie, że piąty tom otwiera nowe wątki, praktycznie nie kontynuując tych z czwartego. Innymi słowy, znacznie mniej bolesne jest czekanie po tomie czwartym na piątym, niż będzie czekanie po piątym na szósty - bo Zbłąkany anioł to raczej przystawka do kolejnego dania niż solidny posiłek.

Całkiem oficjalnie natomiast pozwolono mi napisać, czym będę się zajmować w najbliższej przyszłości. Tajemnicza trylogia, o której tyle razy wspominałam, jest autorstwa pani Marianne Curley i nosi tytuł Guardians of Time. Po polsku to na pewno nie będą "Strażnicy Czasu" - o ile w samej książce ten termin zostanie, o tyle nie ma sensu, żeby ludziom się z pewnym filmem myliło. Czy Strażnicy Veridianu nie brzmi zachęcająco? Tak czy inaczej to jeszcze nie jest tytuł ostateczny, jeszcze nad nim pomyślę. Mam czas - termin na pierwszy tom mam wstępnie do końca stycznia, czyli przewidywana data premiery to jakaś pierwsza połowa przyszłego roku. Obstawiałabym gdzieś między kwietniem a czerwcem, ale to w tym momencie moje niepotwierdzone domysły. No i może się przesunąć z najrozmaitszych przyczyn.

A w ogóle to istnieje coś takiego, jak "za dużo roboty"... Marzę o tym, żeby się swobodniej rozpisać o pierwszym tomie, a jeszcze bardziej - żeby go "nadgryźć" tłumaczeniowo. Ale to już nie tym razem.

środa, 13 października 2010

Groch o ścianę i inne idiomy

Pewnego pięknego razu moja dobra matka dostała do redakcji książkę, której tłumaczka przełożyła pracowicie i wiernie wszystkie idiomy, w które tekst akurat okazał się dość bogaty. Ja płakałam ze śmiechu, moja poprawiająca to matka nie była aż tak rozbawiona. Jednakże dodatkowy efekt komiczny, acz bez wątpienia wzbogacający książkę, był w tym przypadku dodatkową "warstwą", nieobecną w oryginale, czyli czymś, czego w tłumaczeniu także być nie powinno.

Idiomy, czyli wszelkiego rodzaju sformułowania, mające sens tylko dla wtajemniczonych w dany język ("jak grochem o ścianę...) oraz najrozmaitsze powiedzenia ("baba z wozu, koniom lżej!") zwykle uchodzą za jedną z najtrudniejszych rzeczy do przekładania. I do pewnego stopnia rzeczywiście tak jest, szczególnie jeśli tekst jest nimi naszpikowany. Jak już chyba kilka razy pisałam, czytając książkę obcojęzyczną (wszystko jedno, czy w celu późniejszego przetłumaczenia, czy też nie) warto zwracać uwagę na wszystko, co "nie pasuje" do reszty tekstu. Jeśli trafiamy na jakąś dziwaczną konstrukcję, albo coś, co wyraźnie nie ma sensu w danym kontekście, istnieje spora szansa, że wytropiliśmy nieznany idiom.

Z praktycznego punktu widzenia dzielę sobie (całkowicie nienaukowo!) idiomy i powiedzenia na trzy kategorie. Do pierwszej z nich należą te, które daje się przełożyć dosłownie z angielskiego na polski. Zwykle zresztą dlatego, że oryginalnie powstały w języku angielskim - np. witch hunt to po polsku "polowanie na czarownice". Podobnie rzecz ma się z "wierzchołkiem góry lodowej" i jeszcze paroma rzeczami, chociażby "krok po kroku" to po prostu step by step. To oczywiście najprzyjemniejszy rodzaj idiomów - przerzuca się je bezpośrednio i bez obawy, że zgubi się jakikolwiek kontekst.

Do drugiej kategorii zaliczam te, które nie mają w języku polskim odpowiednika, ale są doskonale zrozumiałe. Na przykład w Zawód: Wiedźma bohaterka mówi (nie cytuję dokładnie): "bo wiadomo, że od was to i śniegu w zimie się nie doprosisz". Po polsku nie ma takiego powiedzenia, ale sens tutaj jest całkowicie jasny. Podobnie gdyby przełożyć na angielski "miał minę kota, który dorwał się do śmietanki", to nawet jeśli Anglik nie znałby tego powiedzenia, zrozumiałby je. Z angielskich idiomów niezłym przykładem jest barking up the wrong tree, co daje się luźno przełożyć "czepiasz się niewłaściwej osoby". Jeśli uprzemy się na "szczekasz pod niewłaściwym drzewem", to sens powinien być w miarę zachowany, chociaż trzeba uważać - po polsku "szczekać" w odniesieniu do ludzkich wypowiedzi jest bardzo pejoratywne i wypowiedź z neutralnej może stać się obraźliwa. Po co o tym wszystkim piszę? Ponieważ idiomy z tej kategorii można w razie potrzeby dosłownie przełożyć. Przy czym w razie potrzeby - jeśli nie ma dobrego polskiego odpowiednika lub jeśli idiom jest jakoś "rozwinięty" (zwykle żartobliwie) w szerszym kontekście.

Ostatnia kategoria to oczywiście nasz "groch o ścianę" - idiomy niemające wyraźnego związku ze swoim znaczeniem dosłownym, wymagające po prostu znajomości ich właściwego znaczenia. Nie można tłumaczyć, że ktoś był "chłodny jak ogórek" (do cool i podobnych słówek jeszcze kiedyś wrócę), albo że panienka miała "motyle w brzuchu" (tak, to autentyczne przykłady ze wspomnianego w pierwszym akapicie dziełka). Tutaj tłumacz nie ma manewru, powinien znaleźć odpowiednik we własnym języku albo - jeśli to niemożliwe - wykarczować idiom z tłumaczenia, zastępując jakimś omówieniem. Czasem wymaga to lepszej gimnastyki - kiedy mowa o tymże szerszym kontekście. Załóżmy, że autor nie tylko napisał, że ktoś barking up the wrong tree, ale rozwinął metaforę w stronę botaniczną, że na przykład "szczekał pod niewłaściwym drzewem, choć w tym przypadku wymagało to pomylenia jabłonki z sekwoją", albo coś w tym rodzaju. Prostsza metoda - wyciąć metaforę, razem z jabłonką i sekwoją. Trudniejsza - znaleźć polski odpowiednik i wymienić cały fragment. "Trafił z tym pod niewłaściwy adres, chociaż w tym przypadku wymagało to pomylenia Krakowa z Wólką Mlącką". Przy czym mój przykład jest od razu chybiony - jeśli akcja rozgrywa się w Ameryce, trzeba by podstawić miasta amerykańskie (Seattle i Nowy Jork?), a jeśli w świecie fantasy, w ogóle z niej zrezygnować, względnie wymyślić jakieś inne kontrastujące adresy.

Brakuje mi niestety jakiegoś sprytnego morału albo przesłania, poza jedną rzeczą. Warto znać idiomy. Jak najwięcej. I angielskie, i polskie. Im więcej się ich zna, tym płynniej można je przekładać pomiędzy językami. Ale to o tyle nic nowego, że tłumacz z założenia powinien być osobą, która zna całe mnóstwo słów, także tych rzadziej używanych.

niedziela, 10 października 2010

Traktat botaniczny

Zbłąkany anioł jest gotowy! Teraz tylko zebrać się i wysłać do Wydawnictwa. A co gorsza, muszę sama się wysłać do Wydawnictwa (autobusem), żeby pozałatwiać rozmaitą papierkologię z nim związaną, podrzucić "oryginał" (czyli wydruk z pdf-a, ozdobiony już tłustą plamą sztuk jeden) i zapytać, czy i kiedy mam robić trylogię. Biorąc pod uwagę, że spędziłam dzień na wypluwaniu płucek, średnio kusząca perspektywa.

Żeby czymś zapełnić przestrzeń, parę słów mojego ulubionego tematu do narzekań, czyli nazw roślinek (oraz zwierzątek, skoro już o tym mowa). Jeśli ktokolwiek z moich miłych czytelników kiedykolwiek spróbuje coś tłumaczyć, niech zawsze pamięta jedną rzecz. Znajdując jakiś przymiotnik czy inne dziwne słówko przy nazwie czegoś, co wygląda na zwierzę lub roślinę, należy bardzo dokładnie sprawdzić, czy przypadkiem w komplecie to nie znaczy co innego niż oddzielnie. Innymi słowy, zanim wstawi się w przekład "szkocką sosnę" można sprawdzić, że Scotch pine to po prostu sosna - ta sama, co i u nas w lasach rośnie. Tylko Brytyjczycy ją inaczej nazwali... Tak samo Norvegian spruce to całkiem zwyczajny świerk.

Niestety, pod jednym względem w języku angielskim jest bałagan. Otóż zacznijmy od tego, że naukowe nazwy roślin i zwierząt to wyłącznie nazwy łacińskie, nawet jeśli większość śmiertelników się nimi nie posługuje. Co za tym idzie, nazwy w językach narodowych, na przykład polskie, mogą sobie być dowolne i nie muszą podlegać żadnym ścisłym zasadom, w odróżnieniu od łacińskich. Mimo to, przynajmniej w obrębie roślin, w polskim nazewnictwie panuje wzorowy porządek. Niemal wszystkie rośliny mają eleganckie nazwy dwuczłonowe, np. "borówka brusznica" czy "dzwonek rozpierzchły". Dwuczłonowe, ponieważ jest to nazwa rodzaju + gatunek (na przykład dzwonek rozpierzchły, dzwonek brzoskwiniolistny i dzwonek okrągłolistny), dająca niepowtarzalną kombinację - ta sama zasada obowiązuje w nazwach łacińskich. Nie zawsze dwuczłonowe nazwy są używane - mówimy zwykle jawor albo kosodrzewina, ale jeśli czytamy jakikolwiek klucz do oznaczania roślin, znajdziemy w nim "klon jawor" oraz "sosnę kosą". Co za tym idzie, mając polską nazwę rośliny można dość łatwo dojść do jej nazwy łacińskiej... Zaraz, pytanie - po co? Ano dlatego, że o ile wyczerpującego polsko-francuskiego albo polsko-hiszpańskiego słownika nazw roślin nie ma, o tyle dość łatwo jest znaleźć łacińską nazwę danej roślinki, którą mamy nazwaną po francusku, a potem znaleźć po łacińskiej nazwie, jak nazywa się ona po polsku. I tak, dokładnie dlatego używamy łacińskiego nazewnictwa - to wygodny wspólny mianownik (tym bardziej, że nie każda roślina musi koniecznie mieć swoją nazwę w każdym możliwym języku).

W swoim czasie miałam przyjemność spędzić kilka dni w towarzystwie dzieła zawierającego dość kompletny opis flory Wysp Brytyjskich. Było to dzieło w pełni naukowe, więc odporne na zawirowania potocznego języka, typu "bez" i "lilak" albo "robinia" i "akacja" po polsku. To, co w nim wyczytałam, sprawiło, że nabrałam dystansu do błędów tłumaczy. Jak oni sobie mają radzić, skoro ta sama nazwa angielska może należeć do kilku różnych rodzajów? Na przykład primrose to pierwiosnek. Więc mamy po angielsku różne gatunki nazywające się cowslip primrose, strict primrose i tak dalej. Aż się prosi, żeby evening primrose przetłumaczyć jako "pierwiosnek wieczorny". A guzik, bo to nazwa rodzajowa wiesiołka, rośliny mało z pierwiosnkiem spokrewnionej - i mamy spotted evening primerose jako gatunek tegoż wiesiołka. Z kolei w rodzaju o wdzięcznej polskiej nazwie "psianka" większość roślin nosi angielskie nazwy _____ nightshade. Z wyjątkiem psianki słodkogórz, która nazywa się po angielsku bittersweet. (Swoją drogą, zawsze mi się chce śmiać, kiedy widzę kogoś, kto wybiera sobie takiego pięknego i mrocznego nicka, jak Nightshade).

Jeśli komuś to się mało istotne - jak zwał te chabazie, tak zwał - warto popatrzeć na przykład ze świata zwierząt. W języku angielskim spora część tego, co w morzu pływa, fishą się nazywa. Mamy jellyfish, starfish, shellfish i tak dalej. Łatwo sobie wyobrazić, na jakie pośmiewisko naraziłby się tłumacz piszący o gwiazdorybach. Tymczasem podobne kwiatki widuję aż za często, szczególnie w powieściach z szeroko pojętym elementem fantastycznym - skoro to świat częściowo lub całkowicie wymyślony, to hulaj dusza, piekła nie ma! A jak nie pasuje dokładnie, to można zawsze uznać, że to jest literówka i z wild boar zrobić dzikiego niedźwiedzia. Albo uznać, że najstarsi mieszkańcy Wysp Brytyjskich zamiast na dąb, jesion i głóg (polecam Puk z Pukowej Górki Kiplinga) przysięgali na "dąb, popiół i cierń".

czwartek, 7 października 2010

Cerowanie i łatanie

Tymczasem miała już miejsce premiera Kluczy do Repozytorium - naprawdę ekspresowo, biorąc pod uwagę, kiedy to oddawałam. Nie widziałam jeszcze egzemplarza na oczy, więc jestem ciekawa, jak wyszły te wszystkie koszmarne tabelki. Ale co się odwlecze, to nie uciecze - będę w Wydawnictwie, to swoje egzemplarze dostanę.

Jeśli natomiast idzie o Zbłąkanego anioła, to jeśli nie wydarzy się jakaś potężna katastrofa i niebo nie zleci mi na głowę, wyląduje w Wydawnictwie jakoś w przeciągu tygodnia. W tej chwili przeprowadzam mu drugie czytanie i szlifowanie, a to chwilę zajmie, ale już nie aż tak długo. A potem nie ma się co rozczulać. Zawsze przy każdym kolejnym czytaniu daje się coś poprawić, więc trzeba wiedzieć, kiedy należy już machnąć ręką i wypchnąć tekst, żeby mogła go poobrabiać redaktorka.

Swoją drogą, wśród mniejszych i większych decyzji pozostają zawsze na nowo pytania, czy i na ile tłumaczowi wolno poprawiać autora. Oczywiście zauważyłam już dawno, że nadmierne czepialstwo nie ma sensu. Jeśli na przykład w książce w jednym miejscu jest mowa o tym, że dzięki wampirzej szybkości można pokonać 50 km w pół godziny, a kawałek dalej okazuje się, że 150-kilometrowa wędrówka, przy tejże szybkości ma zająć tydzień (a ostatecznie większą część dystansu postaci pokonują w czasie "krótszym niż machnięciem skrzydeł motyla"), to mnie to razi. Ale chyba tylko mnie - tego typu rzeczy w książkach Melissy de la Cruz zdarzają się całkiem często i nie pamiętam, żeby jakakolwiek czytelniczka miała o to pretensje. Prawdopodobnie to w dużej mierze wina mojego krytyczno-analitycznego umysłu.

Czasem sprawa jest czysto specjalistyczna. Autorka na przykład wprowadza pojęcie tryglifu (org. "triglyph") w znaczeniu "symbol składający się z trzech elementów". Problem polega na tym, że takie słowo istnieje - i po polsku, i po angielsku - tylko znaczy zupełnie coś innego. To nazwa elementu architektonicznego, jak twierdzi odpowiedni artykuł Wikipedii. Byłoby dobrze, żeby ktoś zafascynowany ślicznie brzmiącym słówkiem nie zaczął go używać w złym znaczeniu. Dajemy przypis? Pomyśli się, zasugeruję to chyba redakcji.

Co jednak, jeśli trafiam na rzecz, którą na pewno zauważą czytelnicy w Polsce? Otóż po fabule plącze się wspominany przeze mnie już kiedyś zakon petruwiański, a jego przedstawicielem jest... No właśnie. Autorka najwyraźniej nie odróżnia "zakonnika" od "księdza", traktując te słowa całkowicie zamiennie. W sumie to nie jest takie dziwne - w Stanach działa Kościół Katolicki, ale jest też w ramach samego chrześcijaństwa niezliczona mnogość odłamów, sekt i jak je tam jeszcze zwał. Niekoniecznie każdy musi się orientować, w jaki sposób powinna działać hierarchia. Tu jednak rzeczony osobnik ma... naście lat. Nastoletni zakonnik to już rzecz wystarczająco naciągnięta, bo jestem dziwnie pewna, że osoba niepełnoletnia ślubów zakonnych składać nie może. Ale powiedzmy, że biorąc pod uwagę jego historię i sytuację, można to w dużym naciągnięciu przyjąć (rodzaj nowicjatu?). Jednakże jeśli zacznę pisać o nastoletnim księdzu, to już chyba nawet najmniej spostrzegawcze polskie czytelniczki stwierdzą, że coś tu jest troszkę... bez sensu. Ponieważ tenże pan żadnej mszy nie odprawia, uznałam, że nie będzie zbyt dużym nadużyciem traktowanie każdego oryginalnego priest jako "zakonnika" zamiast "księdza". To się zresztą nie wyklucza (zakonnik może być wyświęcony na księdza) - więc jeśli w kolejnym tomie się okaże, że to jednak musi być ksiądz, przejdzie się na tego księdza raczej bezboleśnie.

poniedziałek, 4 października 2010

Pierwszy przekład

Dostałam zadanie domowe (a raczej odpowiedź na "o czym by tu napisać"): co było moim pierwszym tłumaczeniem?

Otóż mniej w roku 2001 pewne nieduże wydawnictwo zwróciło się do mnie... A dokładniej, zwróciło się do współpracującymi z nimi matematyka, czy nie zna kogoś, kto mógłby przetłumaczyć coś z dziedziny biologii. Matematyk znał mnie i tak to poszło. Książka była popularnonaukowa - bardziej popularna niż naukowa. Na pewno znacie taki typ: ładna oprawa graficzna, strony składające się głównie z obrazków i króciutkie rozdziały-hasła, stanowiące przegląd zagadnień z danej dziedziny. Przydatne raczej na poziomie szkolnym niezbyt zaawansowanym. W tym przypadku był to przegląd życia na Ziemi - skondensowane do poziomu dwu-trzystronicowych kapsułek omówienia różnych grup roślin i zwierząt.

Pod względem trudności bazowego tekstu nie miałam, o ile pamiętam, większych problemów. Książka, podstawowo przeznaczona przecież dla młodszych czytelników, operowała językiem prostym i nieszczególnie złożonymi zdaniami. Problemy były dwa.

Pierwszy stanowiła precyzja nazewnictwa: oczywiście w książce nie było jedynych pewnych nazw łacińskich, tylko pospolite angielskie. Zdarzało się więc, że tą samą nazwą określane były np. dwa bardzo różniące się od siebie stworzenia, a przy braku obrazka mogłam tylko zgadywać, o które akurat w tym przypadku może chodzić. Samo znalezienie polskich odpowiedników także było zabawne. Zapewne ze względu na zapędy odkrywczo-kolonialne język angielski dysponuje pospolitymi nazwami dla całego szeregu egzotycznych roślin i zwierząt, które po polsku nie nazywają się w ogóle - należy wtedy posługiwać się ich nazwą łacińską, ale jak łatwo zgadnąć, łacina w książeczce dla dzieci nie jest szczególnie dobrze widziana. Angielskie "white ghost crab" jest zrozumiałe nawet dla osoby, która nie wie, co to za stworzenie. A po polsku co? Pisać o tym, że Ocypode albicans charakteryzuje się tym czy tamtym? Swoją drogą, czyniąc małą dygresję - pół biedy książka popularnonaukowa. Co jednak robić, jak zwyczajni bohaterowie jakiejś powieści przedzierają się przez dżunglę, wpadając na chabazie nazwane tylko po angielsku? Trudno, żeby zwykli śmiertelnicy rzucali łaciną... W takim przypadku czasem trochę oszukuję i wymyślam polską nazwę na podstawie angielskiej lub łacińskiej. Ale to inna opowieść.

Drugi problem także wywodził się z braku precyzji. Otóż zdarzało się, że autorzy posługiwali się słowem, które po polsku jest tak wieloznaczne, że trudno wrzucić jego składowe do jednego worka. Osobie studiującej biologię flaki się przewracały, kiedy natrafiała na rozdział "Worms" obejmujący stworzenia według autorów "robakopodobne", czyli dość przypadkowo wybranych przedstawicieli płazińców, obleńców i pierścienic. Laikom podpowiem, że to mniej więcej tak, jakby do jednej kategorii przedmiotów wrzucić dziecięcy wiatraczek i najnowszy śmigłowiec bojowy. Te stworzenia są ze sobą znacznie dalej spokrewnione, niż my jesteśmy spokrewnieni z lancetnikiem. O ile pamiętam, ten rozdział napisałam praktycznie od nowa (upewniając się, czy tak wolno), uwzględniając różnice między wspomnianymi grupami i podkreślając, że to nie tak, że robaki można podzielić na płaskie, obłe oraz segmentowane (aż dziwne, że węży tam nie wliczyli). Może to było trochę za poważne podchodzenie do sprawy, ale nie chciałam, żeby w firmowanej moim nazwiskiem książce znajdowały się bzdury.

Gdzie ta książka? Ano okazało się, że wydawnictwo tak naprawdę dając mi ją do tłumaczenie, nie dogadało jeszcze umowy z agentem i nie kupiło praw. Potem pojawiły się liczne komplikacje... A potem cały projekt został odsunięty na czas nieokreślony, czyli - jak łatwo zgadnąć - dostał w łeb. Moja próżność nie została zaspokojona - nie zobaczyłam w druku swojego nazwiska. Ale dostałam pełne honorarium za przekład, więc w sumie można powiedzieć, że sprawa miała jakiś tam rodzaj happy endu.

piątek, 1 października 2010

Kobieta pracująca

Miałam dzisiaj interesujące doświadczenie, polegające na nagłym, awaryjnym zastępstwie w szkole. Nie, nie jestem nauczycielką. Ale jeśli da mi się klasę i prezentację, to potrafię jakoś, z dobrą dykcją, wepchnąć to drugie tej pierwszej. Szczególnie jeśli klasa malutka, a tematyka mi dość bliska, bo dotycząca metodologii badań populacji roślinnych. Żeby nie było mi za dobrze, były to dwie klasy, każda po dwie godziny lekcyjne, z dwugodzinną przerwą w środku. Żeby było mi całkiem źle, za dobry uczynek zastępstwa zostałam pokarana ciężkim (acz na szczęście chyba nie śmiertelnym) przypadkiem przeziębienia. Ale nic to, jakoś sobie poradziłam, chociaż oczywiście czegoś tam zapomniałam, a coś powiedziałam nie tak. Mam nadzieję, że ogólny zrąb im tam się jakoś zanotował.

Jaki to ma związek z tłumaczeniami? No, żaden - ale wyjaśnia, czemu mam dzisiaj niewiele do powiedzenia, no i pokazuje, że tłumaczka jest prawdziwa kobieta pracująca i żadnej pracy się nie boi.

Związek z tłumaczeniami miała natomiast dwugodzinna przerwa, kiedy to doczytywałam sobie spokojnie ostatni tom trylogii. Jak się spodziewałam, w drugiej połowie skala wydarzeń i mocy troszeczkę zaczęła się wymykać autorce spod kontroli - ale na szczęście nie na tyle, żeby całość zrobiła się niestrawna. No i pewien artefakt jako żywo skojarzył mi się z sympatycznym anime zatytułowanym Slayers - chociaż pewnie nadinterpretuję, bo podobne pomysły w różnych miejscach się trafiały. Ale za to końcówka jest mocna (może dla niektórych będzie za mocna), no i ostatnie zdanie trylogii zarysowało mi się bardzo wyraźnie po polsku. Chociaż zanim do niego dojdę, upłyną długie miesiące...

Problem czasu teraźniejszego trzeba będzie sprawdzić w praniu, ale ma szanse jakoś wyjść. Mam kilka niezłych pomysłów na rozmaite nazwy oraz jeden pomysł racjonalizatorski dotyczący obcięcia niemego "h" z imienia jednej dziewczyny - i tak jest fikcyjne, a po tej operacji nie będzie problemów z polską odmianą. Nieme "h" to oczywiście takie, którego się nie wymawia - czyli tak jak w imieniu Hannah, które wymawia się {hana}. W wymowie nie ma problemów, bo się to odmienia, ale na piśmie się nie powinno, no i potem wygląda to dziwacznie. Więc ciachnę sobie to "h" i już.

Natomiast - powtórzę się - dalej nie mam pomysłu na ten zakichany, absolutnie i całkowicie kluczowy dla fabuły pojedynczy termin. Każdy polski odpowiednik brzmi źle z innego powodu. W końcu chyba ponumeruję poszczególne pomysły i za pomocą tablicy liczb losowych zdecyduję, co ma sens. Uczyłam dzisiaj licealistów, jak się bawić tablicą liczb losowych.